Letnik
moralitet
I
Czasem
miałam na imię Luiza i byłam księżniczką. Dom pani-babci zdawał
się unosić kilka centymetrów nad ziemią i przesuwać dyskretnie w
kierunku lasu. Byłam Luizą, czyli musiałam mieć na sobie swoją
liliową sukienkę w stokrotki i błękitne buciki. Jako Luiza
łatwiej było mi zmierzyć się z samotnością podobną do tej, o
której opowiadają baśnie – o samotności na ziarnku grochu,
samotności w chatce krasnoludków, samotności w stuletnim śnie.
Dom zapadał się w zieleń a zieleń była cieniem i ukrywała mnie.
Ostatni
letnicy wyjechali kilka tygodni temu pozostawiając po sobie ledwo
wyczuwalny zapach prania i suszonego koperku. Dlaczego nasi letnicy
tak lubili koperek? I dlaczego tak szybko ja przestałam być
letniczką i stałam się mieszkanką tego dziwnego domu? Co roku
przyjeżdżaliśmy tutaj na wczasy – długie, prawie dwumiesięczne.
Mama robiła syrop z pędów sosny i chyba kaszlałam wtedy mniej.
Potem zostawałam jeszcze na wrzesień, bo mama pracowała w szkole i
odwiedzała mnie w każdą niedzielę. Ale był już październik
nienaturalnie przepalony słońcem, gorący, rudy jak herbata z
cytryną.
Spędzałam
kolejny miesiąc u obcych ludzi, którzy powoli przestawali być
obcy. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że proces ten działa w obie
strony i wraz z przyjaźnią dziecka i października, matka i ojciec
oddalają się. Dom zabierał mnie w stronę cienia, mnie – samotną
Luizę, bohaterkę osobistej bajki, mnie Madzię, mnie dziecko.
Radziejowie
przyjmowali letników-kuracjuszy od wielu lat, za rozsądne
pieniądze, jak mówiła mama. Nie wiedziałam co to dokładnie
znaczyło „rozsądne pieniądze” i ile tych rozsądnych pieniędzy
mieli, że mogłam przebywać tu, wśród zapachu suszonego koperku i
prania po kilkanaście tygodni. Radziejowie na leczeniu się nie
znali, ale mieli dom w mikroklimacie. Mikroklimat był mi potrzebny,
a przynajmniej tak twierdzili rodzice. Teraz wiem, że chodziło im o
spokój. Kiedy nie mogli sobie ze mną poradzić, ja wyobrażałam
sobie, że jestem księżniczką albo poszukiwaczką przygód tutaj
na tym letnisku, które mogło być wyspą, a dom pałacem. Znajdował
się na skraju lasu w równym rzędzie z innymi, podobnymi do siebie
jak rodzeństwo, ale tak samo jak rodzeństwo różnymi, domami. Był
murowany w przeciwieństwie do pozostałych, ale prezentował podobny
kształt typowy dla letniskowych willi – rozrastał się
horyzontalnie i nadbudowywał licznymi nadokiennymi daszkami, które
w kontekście całości wyglądały jak geometryczne wybrzuszenia
rozsiane przypadkowo po ciele domostwa.
Szarki-Letnisko
były kiedyś znanym kurortem, ale kiedy zaczęłam przyjeżdżać,
one zaczęły umierać. Tak to czasem jest, że można nie zdążyć,
że staje się w obliczu rozpadu. Kiedy o tym myślę, widzę ten
okazały drewniany dom w stylu otwockim, stojący niedaleko peronu.
Kiedyś pewnie był pełen uroku, ale kiedy ja widziałam go pierwszy
raz, z okien i drzwi wysypywała się ciemność, a deski zdawały
się płowieć w oczach i uwalniać pył. Bałam się wtedy, że dom
za chwilę runie albo zmieni się w chmurę i odleci, zabierając ze
sobą kawałek przylegającego do niego lasu, i że zostanie po nim
ta ciemność, którą do Szarek-Letniska przywlokłam. Mama mi
powtarzała, że jestem ciemna jak tabaka w rogu.
Nie
musiałam wyczekiwać mamy, siedząc pod drzwiami sunącego w
ciemność domu, nasłuchując jej kroków, by wiedzieć, że
zostałam porzucona. Tamtego wieczora, gdy byłam Luizą a jesień
wypalała się jak w ogniu, doświadczyłam pewności – pierwszy
raz w życiu – oto moi rodzice – maleńka, ale potężna matka i
wysoki, ale zamknięty w sobie ojciec porzucili swoją córkę. Nawet
jeśli zabraliby mnie do domu lada dzień, stałam się porzuconym
dzieckiem na zawsze. Radziejowa opowiadała mi jak jej pracująca w
fabryce mama zostawiała ją na całe tygodnie u kuzynostwa i ta nie
płakała. Ja też nie płakałam, więc po co Radziejowa to mówiła
– nie wiedziałam. Może normalnym byłoby płakać. Każde
normalne dziecko płacze za rodzicami. Trzymanie pod dachem, mimo że
za rozsądne pieniądze, nienormalnego dziecka musiało być dla
Radziejów nie lada wyzwaniem, zwłaszcza, że byli ludźmi
praktycznymi.
Czułam
las – sosnowy, wilgotny wonny, jak ociera się o moją skórę i
jak przywołuje słodkim jak syrop zapachem. Coś budziło się we
mnie i chociaż nadal byłam księżniczką noszącą liliowe
sukienki, stawałam się też kimś innym, kto zaczyna wsłuchiwać
się w ciemność.
–
Czemu tu jesteś? – Radziejowa zaskoczyła mnie, wchodząc nagle do
salonu. – Nic przecież już nie widać przez okno.
Nie
odpowiedziałam, bo właściwie bardzo mało wtedy mówiłam. „Ale
nie jest upośledzona?” – usłyszałam kiedyś jak mama pytała
lekarza, nerwowo ściskając mnie za rękę, a potem gwałtownie,
jakby w nagłym przebudzeniu, wypychając na korytarz. Nie
dowiedziałam się wtedy czy jestem upośledzona czy nie, ani co mi
właściwie dolega oprócz częstych zapaleń płuc. Ale mama kiedyś
powiedziała do mnie w złości: „Ty rzeczywiście jesteś taką
debilką co dawniej po wsiach chodziły”. Często przyglądałam
się upośledzonym i szukałam podobieństw. Miałam nogi równej
długości. Nie wykrzywiałam twarzy. Nie buczałam przy mówieniu.
Nie otwierałam ust, przyglądając się światu. Zdawało mi się
raczej, że to świat połyka mnie, gdy tylko się zbliżałam. Były
więc Szarki-Letnisko z całą tą swoją zielonością i słodyczą
i byłam ja – wiejska debilka z miasta, dziecko, które kaszle
zamiast mówić, które może być księżniczką, ale nie może być
córką. Nie wiedziałam co Radziejowej odpowiedzieć, więc
milczałam.
Mój
pokój znajdował się na poddaszu – prawie pod rozgrzanym niebem.
Gdy tylko temperatura przekraczała dwadzieścia stopni, w środku
robiło się nieznośnie duszno. Wspinałam się do niego po
stromych, drewnianych schodach, na których już w połowie drogi
unosił się zapach suchego i martwego drewna, które jest zupełnym
przeciwieństwem lasu pełnego wilgoci. Miałam w zwyczaju otwierać
okno na oścież, w nadziei, że martwe zniknie i że w tym dusznym
pokoju przestanę czuć się jak w trumnie. Tamtego wieczora, ku
mojemu zaskoczeniu, pokój pachniał lasem i wilgocią. Deski, płyty
pilśniowe i drewno-sklejki zdawały pęcznieć i oddychać. Czułam
na swoim policzku delikatny powiew – jakby drewno szeptało mi do
ucha, wydzielając kropelki śliny. Potarłam policzek dłonią,
ściągając z jego powierzchni kilka ciężkich kropel. „Mamo...”
– wyszeptałam. Krople zalały mi twarz, las wyciągał dłonie po
moje włosy. Jestem pewna, że przez noc stały się prawie czarne,
chociaż wcześniej były popielate jak spalone słońcem letnie
popołudnie.
***
Z
samego rana Radziejowa zabierała mnie na zakupy. Uwielbiałam te
spacery do centrum miasteczka, które wyglądało jak obrazek z
opakowań pierników. Drewniane domki z werandami, ceglane domy
poprzecinane belkami niczym w baśniach Andersena. Mieszkańcy
malowali płoty i okiennice na zielono i wszystko wyglądało jak
las, pachniało sosną i ziemią. Chętnie ustawiałam się w kolejce
do pana Bochenka po świeży chleb. Sama bym tego nie wymyśliła, że
piekarz może mieć takie nazwisko. Często przekręcałam je
specjalnie na „pan Chlebek” i Radziejowa śmiała się, bo miała
z panem Bochenkiem jakieś nieporozumienia i wszystko, co mogło go
potencjalnie zdenerwować, traktowała jak dobry żart. Piekarnia z
cukiernią znajdowały się w starym drewnianym, podłużnym budynku,
z wielkimi oknami, które tworzyły okazałą galerię. Na wystawie
leżały w koszykach bułki, chleby, na szklanych paterach ciasta i
torty zdobione mdłym
kremem maślanym, którego resztki dostawałam od sprzedawczyni w
małym słoiczku. Tamtego dnia, gdy październik dojrzewał, pan
Bochenek pierwszy raz zagaił do mnie:
–
W tym tygodniu ktoś przyjeżdża, słyszałem.
–
Jakiś letnik, chociaż jest jesień – powiedziałam.
Mężczyzna
uśmiechnął się, pochylając w moim kierunku:
–
On tu zawsze przyjeżdża na jesień i zimę. Uważaj na niego,
dziecko, bo to dziwak.
Pokiwałam
głową, dygnęłam i szybkim krokiem udałam się w kierunku targu,
zastanawiając się, czy ten „dziwak” jest podobny do mnie i
kiedy go poznam.
Radziejowa
stała już przy budce z warzywami. Pomyślałam, że ona te
Szarki-Letnisko chyba sama stworzyła, bo pasowała do tego miejsca
tak, jakby istniała w nim od zawsze, jakby była niezbędną
częścią. Zobaczyłam to pierwszy raz. Odkrycie zaniepokoiło mnie,
bo najpierw ten las, teraz miasteczko i pani-babcia. Czy to oznacza,
że ja też tu wrosnę? – myślałam. Że jak tu się już mieszka,
to wszystko widać właśnie tak?
Tamtego
dnia pierwszy raz miałam zobaczyć aptekę od środka. Nawet jak się
wcześniej trochę podziębiłam, Radziejowa sama szła, mówiąc że
się jeszcze bakcyli nałapię. A ja tak bardzo chciałam dowiedzieć
się jak wygląda wnętrze tego starego modrzewiowego domu i czy
aptekarz Roman ma czarne włosy i wąsy tak, jak to sobie
wyobrażałam. Ziemia poruszyła się i przesunęła nas na ulicę
Kąpielową, ale to już mnie nie zdziwiło, bo często zdawało mi
się, że mam drewniane i niezdolne do chodzenia nogi, ale jakoś
zawsze umiałam się przemieszczać. Nieraz nawet nogi te zachowywały
się jakby stworzone z plasteliny – uginały się pode mną,
pęczniały i opadały z sił. Ale głównie były z drewna, tak jak
dzisiaj.
Radziejowa
wyciągnęła z torby długą listę i podała aptekarzowi.
– Pani Radziejowa, ale recepty tu nie ma… – młody mężczyzna
zawiesił na kobiecie bezradne spojrzenie.
– Panie Romku, tata pana wie, że my zawsze te leki na jesień
kupić musimy, a receptę doniesiemy – Radziejowa wbiła w
aptekarza oczy, dokładnie pomiędzy brwi. Aptekarz aż je
zmarszczył, przetarł wierzchem dłoni w tym miejscu i sapnął. Nie
wiedziałam, że Radziejowa ma aż taką moc.
– Dobrze, pani Radziejowa, ale proszę tego po ulicach nie
rozgłaszać, że ja takie rzeczy bez recepty wydaję. – aptekarz
wyszedł na zaplecze szukać leków, ale chyba bardziej ukryć się
przed moją opiekunką, która była dziś bardzo pewna siebie.
Próbowałam
dostrzec co było zapisane na tej liście i co to za leki Radziejowie
łykają, gdy Szarki-Letnisko połykane są przez jesień i to
łapczywie. Pogoda dziś również się zmieniła – rudość i
złoto zastąpił delikatny już mrok. Zaczynał siąpić deszcz, a
drzewa poruszały się bardziej.
– Co to jest Relanium? – zapytałam. Radziejowa spojrzała na
mnie ze zdziwieniem, że oto stojące przed nią stworzenie nie tylko
kaszle, ale również mówi.
– Lek na swędzenie – ucięła.
– Kogo coś swędzi?
– Ciebie będzie jak nie zaczniesz się dokładnie myć –
powiedziała z uśmiechem jakby zadowolona, że żart się udał.
Faktycznie się udał, a ja zaskoczona tym przypływem dobrego humoru
u Radziejowej i u siebie samej, zaniechałam dalszych pytań.
Aptekarz
przyniósł kilka fiolek tego Relanium na swędzenia i jeszcze coś.
Kilka buteleczek Amolu, kompresy, stopery do uszu, węgiel i wapno.
– To dla letnika – powiedziała Radziejowa.
– Ale jest jesień. – rzucił od niechcenia aptekarz.
– To jest Letnik – pani-babcia docisnęła ostatnie słowo tak,
że nie miałam wątpliwości. Letnik ma być Letnikiem i jest to jakby imię albo znamię.
Chciałam
go zobaczyć. Letnik musiał wyglądać jak Pustelnik z IV części
Dziadów, o którym opowiadała mi mama. Musiał mieć taki
zielonkawy odcień, ale nie być zielony. Trochę piaskowy, ale nie
jak piasek. Jak człowiek, ale inny. Wyobrażałam sobie, że jest
kruchy i wiotki. Delikatny, letni. Że jest kłosem zboża.
Padało
coraz mocniej. Podwórko naszego domu przestawało istnieć, bo jak
pada deszcz, to wiele miejsc przestaje na chwilę ginie.
Zastanawiałam się czemu Letnik wybiera właśnie jesień, gdzie na
rzecz deszczu istnieć przestają przestrzenie ławeczek, trawników,
suchego i gorącego piasku pod stopami, jasnego nieba. Gdzie nie
dociera deszcz, gdzie można utrzymać nienaruszoną przez niego
przestrzeń? Rozejrzałam się dokoła i zobaczyłam to. Niewysoką,
skumulowaną pod sosnami ciemność niespodziewanie suchą, pomimo
wilgotności lasu i swojej natury, którą wczoraj odkryłam na
poddaszu. Podbiegłam tam, by dotknąć kory drzewa i przekonać się,
że deszcz nie zabiera wszystkiego, że są przestrzenie od znikania
wolne. Pani-babcia stanęła na placu, wyciągnęła w moją stronę
rękę i krzyknęła:
– Więc ty faktycznie tak robisz, dziecko? Faktycznie się boisz
deszczu.
Nie
bałam się deszczu, tylko znikania.
– Nie boję się deszczu, tylko znikania. – postanowiłam
wypowiedzieć swoją myśl głośno. Radziejowa wyciągnęła drugą
dłoń. Patrzyłam jak pomimo kapiących na nią kropel, kobieta
istniała niezaprzeczalnie, a nawet tworzyła nowe przestrzenie.
Poczułam, że chcę iść w kierunku tych dłoni.
– Wejdź do domu. Zadzwonimy do mamy.
Nie
chciałam rozmawiać z mamą. Właściwie ja w ogólnie nie chciałam
rozmawiać z nikim. Ludzie zazwyczaj mówili rzeczy, które już
słyszałam, albo takie bez znaczenia. Wiedziałam na czym polegają
pogawędki – uczył mnie tego kiedyś pan pedagog. Uczył mnie
mówić „dzień dobry, dziękuję, przepraszam” i pokazywał
obrazki, w jakich sytuacjach się tych zwrotów używa.
– Wolę kaszleć niż rozmawiać z mamą – powiedziałam,
strząsając w przedpokoju krople deszczu osiadłe na moim
płaszczyku.
Radziejowa
parsknęła śmiechem, ale ja nie rozumiałam dlaczego. Podała mi do
ręki słuchawkę. Koloru masła. Pogładziłam tę słuchawkę po
grzbiecie, jakby była zwierzęciem, ale za chwilę ręka odskoczyła
gwałtownie, bo dłoń nie napotkała sierści i przestraszyłam się.
Zapomniałam, że jest maślana, tłusta od rąk i że zawsze mam
ochotę ją ugryźć.
– Madziu, mama czeka.
– Mamo…
– Córcia, jak się masz? Radziejowej nie uciekasz?
– Nie.
– Bo Radziejowa mówi, że się czasem chowasz. Przyjedziemy w
niedzielę na rosół i może już do domu wrócisz.
– Nie.
Słuchawka
zaczęła wyślizgiwać mi się z ręki, jakby faktycznie była
maślana. Spróbowałam ją ugryźć, by mi nie upadła. W ustach
poczułam jakby kilka łyżek tłuszczu i zaczęłam kaszleć.
– Magda! Magda! Znowu oskrzela? Albo zaś nerwy.
Radziejowa
wyjęła mi słuchawkę z ust i oddaliła mnie ruchem ręki. Poszłam
do kuchni po prawdziwe masło, którego niepohamowanie mi się
zachciało.
Wiem,
że napisano o mnie i o innych takich dzieciach książeczkę.
Książeczka, którą mama nazywała broszurką. Tam są wskazania
jak ze mną postępować, gdy kładę się na podłodze, albo gdy
biegnę, albo gdy krzyczę. To były dobre uczucia, każdy powinien
spróbować – pokochać chłód podłogi, gdy złość jest zbyt
gorąca, docenić rozpiętość przestrzeni, kiedy ludzie krępują
za bardzo. Czy broszurka mówiła coś na ten temat? Próbowałam ją
kiedyś zdobyć – dla własnej iluminacji i odkrycia kim jestem.
Wyobrażałam sobie, że jest podzielona na księgi, rozdziały i
wersety jak Biblia i zaczyna się tak: na
początku ból rozdzielił niebo i ziemię a z środka wyszło
dziecko.
Wieczorem
na poddaszu ciemność wsączyła się w ściany i pościel. Trudno
było mi trafić do łóżka i swojego wnętrza. Jak to zrobić bez
mamy? Jak to zrobić na własną rękę, by coś dziwnego we mnie nie
drażniło, wciąż nie uwierało? Przypomniałam sobie, że jest
przecież Relanium na swędzenie, więc i może na to zadziała?
Postanowiłam wstać wcześnie, znaleźć tabletki, a potem zaczaić
się na siebie samą, schwytać i określić. Taka określona
mogłabym przedstawić się Letnikowi i zapytać: A
ty kim jesteś?
Następnego
ranka Radziejowa poprosiła mnie o pomoc przy myciu okien skutecznie
opóźniając moje poszukiwania tabletek na swędzenie. Było jak
przed świętami – trwaliśmy w uroczystym i aktywnym napięciu.
Podczas porządków wszelkich byłam bardzo dokładna. Mój upór w
okiełznywaniu przestrzeni nieraz opóźniał wykonie zadania. Na
nieszczęścia szyba w salonie pani-babci uparcie zdawała się
przesuwać świat o milimetry a tego nie dało się zetrzeć, usunąć.
Trochę bałam się szkła, które mogło dotkliwe zranić, będąc
prawie niewidzialnym. Poprzez niewidoczne widzi się lepiej, więc
uparcie tarłam w jednym miejscu, które wydawało mi się
nieprzejrzyste.
– Tam jest takie szkło, nie doczyścisz – powiedziała
Radziejowa. Jej słowa dotarły do mnie o te szklane milimetry
spóźnione. Tarłam szybę mechanicznie i miarowo, ale zupełnie bez
celu. Nieraz czynności, które wykonywałam działy się niezależnie
od mojej woli. Próbowałam oswoić je – tym razem, poprzez
głaskanie.
– Tam jest takie szkło, że nie doczyścisz – powtórzyła
Radziejowa głośniej. Poczułam złość i zaczęłam krzyczeć, ale
krzyk wydobył się z moich ust w postaci pisku.
– To jest obóz pracy, to jest obóz pracy! – piszczałam
uderzając pięścią w parapet i strącając doniczkę z zielistką.
– Uspokój się, dziecko! Ty nie wiesz co to jest obóz pracy! –
Radziej zbliżył się do mnie, ale zaczęłam wymachiwać rękoma i
odstąpił. – My się do tego nie nadajemy, Mario. Niech jej
rodzice znajdą specjalistów od tego całego…
– Daj już spokój! I ty też – Radziejowa podniosła głos –
Dość! Moja ręka zastygła w powietrzu, a głos z pisku przeszedł
w pomruk. Złość kończyła się zazwyczaj tak szybko jak
zaczynała. Niewiele z niej rozumiałam.
– Musisz zrozumieć, że nie akceptujemy agresji. Nawet w stosunku
do przedmiotów – Radziejowa podała mi ściereczkę i ruchem ręki
pokazała, gdzie powinnam ją odłożyć. Wyszłam z pokoju ze słowem
agresja
w ustach. Było czerwone i palące. Przecież nie byłam agresywna.
Trochę nie czułam swoich rąk, denerwowałam się, gdy ktoś
zabraniał czegoś ważnego. Jak świat ma wskoczyć na swoje
miejsce, gdy ludzie nie dają mu możliwości...
–
W książce piszą, że ona nie ma empatii. Nawet matce na starość
by szklanki wody nie podała.
–
Nie wierzę w to – usłyszałam cichy głos Radziejowej.
– Ale jej rodzice wierzą – powiedział pan-dziadek. – Nic z
tym nie zrobisz. Za kilka dni po nią przyjadą i nie będziesz się
już tym przejmować. Klimatu w tym roku sporo złapała. Syropków
cholernych jej matka chyba litry zdążyła narobić. Wróci do domu,
a my zajmiemy się panem Antonim.
– Może już ostatni raz… Ostatni raz…
– Kiedyś to nastąpi – Radziej pogładził żonę po ramieniu.
– Czy nasi letnicy wszyscy tacy muszą być? Inni niż wszyscy.
Tomkiewiczowie przecież też specyficzni.
– No, ciągnie swój do swego, Marysiu – mężczyzna się
zaśmiał, ale śmiech urwał się gwałtownie. – Nic nie
poradzimy. Nic.
– Bochenek dziś już szaleć zaczął. Przy klientach swoje
mądrości wygłaszał. Ale on nie rozumie, nie rozumie zupełnie, że
pan Antoni to jedyne co mi po ojcu zostało – Radziejowa przetarła
palcem miejsce na szybie, które szorowałam.
– To jest gest bez znaczenia, prawda? – ujawniłam swoją
obecność, której i tak się pewnie spodziewali, bo pojawiałam się
znikąd i potrafiłam z pamięci powtórzyć każde słowo
prowadzonej przez gospodarzy rozmowy. Prosili czasem o to i
uśmiechali się.
–
To gest bez znaczenia, Madziu. Możesz już iść na dwór. Tylko nie
oddalaj się za bardzo – Radziejowa wcale nie musiała tego mówić.
Miałam trzy stałe trasy, które pokonywałam w precyzyjnie
ustalonym czasie. Nikt nie wiedział jednak, że podczas tych
spacerów czasoprzestrzeń rozrastała się w każdym niemal
kierunku, ponieważ miała naturę kolistą. Uliczki i ścieżki
zapętlały się więc we mnie jak kłębek, stawały się miękkie
niczym moje nogi i tak pasowaliśmy do siebie – te trasy i ja.
Uliczki, chodniki, wille, sosny, psy, nawet żwirowe górki –
wszystko to mogło coś znaczyć i przykuwać moją uwagę.
Szczególnie lubiłam mech i tak jest do dziś. Bo ma wszystko to, co
powinna mieć roślina, ale zarazem nie ma niczego, co powinna mieć
roślina. Brak łodygi i liści zastępują tak zwane: łodyżka i
listki. Mech ma swoją drugą rzeczywistość, gdzie jest
pomniejszoną wersją drzewa, takim pomniejszonym lasem. Jego natura
każe obchodzić się z nim czulej i ostrożniej. Nie istnieje
samodzielnie, jest wierzchnią warstwą czegoś, co zazwyczaj nie
robi wrażenia. Pojawia się jako maleńki świat na dobrze znanym
świecie. Widziałam go podobnie już wtedy – gdy wielkim krokami
zbliżały się moje trzynaste urodziny, gdy zaczynałam rozumieć,
że różnię się od reszty ludzi, że być może jestem upośledzona
i że najpewniej nie mam empatii, a moi rodzice trzymają mnie u
obcych, bo tak im wygodniej.
***
Szarki-Letnisko
to była przedziwna miejscowość. Na dworcu widniał napis: Szarki
Letnisko, a na tabliczkach przy niektórych domach: Szarki-Letnisko.
Spotkałam się nawet z napisem „Szarki Uzdrowisko”, ale to
ostatnie nie mogło być prawdą. Kaszel tam ludziom czasem
przechodził, ale poza tym, wiedziałam na własnym przykładzie,
nadal pozostawało się trochę dziwnym, niezdrowym. Rozumiałam to
coraz bardziej, gdyż sama odkryłam w sobie osobliwą właściwość.
Nic mnie przy moim dotychczasowym życiu nie trzymało, za to
potrafiłam przyjąć każdy stan skupienia, przechodzić z jednego w
drugi, z ciemności w światło, z lęku w spokój. Czasem
wystarczyło schować się pod stołem albo położyć na ziemi.
Czasem wystarczyło zjeść galaretkę malinową, która wyglądała
jak napój, ale miała konsystencję stałą, czasem wystarczyło
wziąć do ust zasuszonego prawdziwka i zdziwić się, dlaczego nie
wypływa z niego cała wilgotność lasu. Zdziwienie bolało w ciele.
Zaciskałam pięści albo rozdrapywałam skórę na wierzchu dłoni,
by ten ból z siebie uwolnić.
Lubiłam
spacerować po letnisku. Jedna z moich zwyczajowych dróg wychodziła
z centrum i prowadziła na peryferie. Peryferie te różniły się
znacznie od willowej zabudowy. Stały tam rzędy szeregowych domków,
niegdyś kolonia robotnicza pobliskiej kopalni gliny. Mieszkania te
(niebędące do końca mieszkaniami, ale też nieprzypominające
zwykłych, wolno stojących domów), choć zajęte, wyglądały na
zaniedbane – goła
cegła, drewniane pomalowane na zielono okna i dach pokryty papą.
Ogromna przestrzeń pielęgnująca w sobie pustkę po kopalni gliny,
oddzielająca Szarki-Letnisko od Szarek potęgowała chłód,
wpuszczała w maleńką przestrzeń wiatr i smutek.
Ale
to nie był zwyczajny smutek. Takie domy są smutne jakoś inaczej.
Nigdy nie były spełnieniem czyichś marzeń. Niskie, krępe, duszne
a jednocześnie zawilgocone; przeznaczone dla najniższej warstwy
społecznej, dla jej snów o potędze, dla jej braku snów. Umiałam
wyczuć woń domowej produkcji bimbru i ogórków kiszonych jakby to
wczoraj dawni właściciele dusili nieiwelką przestrzeń zapachem
prostoty i, chyba, agresji. Psy ujadały, blaszane garnki z kaszą
brzęczały o wyłożone kamieniami podwórko, wtórował im łańcuch.
Psy wyły, ciągnęły uwięź jak swoje wyliniałe ogony. Burek,
Azor, Fafik, Kora, Miśka. Suki mnożyły się, rozpadały dwa razy w
roku na kilka wychudzonych, zapchlonych części. Kobiety, z
obrzękniętymi nogami i palcami dłoni pociętymi jak deski do
krojenia, gdzie cieniutkiej nici czerni nie da się niczym zmyć,
grzebały wygiętym prętem w piekle kaflowej kuchni. Tym samym
prętem były czasem bite, były bite ich dzieci, a nawet pijani
mężowie, sama widziałam grubą Zośkę Kucharską, która
poganiała swojego męża słowami: „Ino chloć byś chciał, ino
chloć!”.
Kilka
dni przed przyjazdem Letnika wybrałam trasę prowadzącą w tę
stronę. Najpierw letniskowe centrum – wille, sklepiki, ławeczki i
park. Oddychałam ciężko z nadmiaru wilgoci. Zdawało mi się, że
chromowo-bromowe niebo obniża się i mogłabym prawie dosięgnąć
go językiem, jeśli tylko bym podskoczyła. Spodziewałam się, że
jest słone. Jak solanki sprzedawane tu w szklanych butelkach. Wtedy
jeszcze nie wiedziałam, że Szarki-Letnisko straciły uprawnienia
uzdrowiskowe, ponieważ nie posiadały własnych kopalin, a woda
przez lata była sprowadzana aż z Goczałkowic-Zdroju. Nie
wiedziałam, że ta woda nie jest krwią miasteczka i kiedy maczałam
w niej język, wdychając jednocześnie słony zapach, wyobrażałam
sobie, że krew miejsca i krew człowieka – łączą się we mnie i
że zaczynam należeć do krwiobiegu, obejmując całe lasy i ich
chłodną zieleń, drewniane wille, ale też te z czerwonej cegły,
penetrując całe ich wnętrze, uchodząc przez komin i rozlewając
się niewidzialnym, słonym śladem po wszystkich powierzchniach.
Zatrzymałam
się przy sklepie pana Bochenka. Witryny opustoszały, a w środku
kręciła się tylko pracownica, jasna i puszysta jak drożdżowa
bułka. Weszłam do środka znużona słonym, wilgotnym powietrzem. W
piekarni musi być przecież bardziej sucho, musi pachnieć mąką.
Biel wnętrza zaskakiwała mnie zawsze tak samo, szczególnie w
godzinach popołudniowych, gdy pomieszczenia nie wypełniali po
brzegi rozmaicie pachnący ludzie. Zdecydowanie wolałam ten brak.
Tamtego dnia jednak powietrze białe jak mąka i zapach spieczonego
chleba nie sprawiały mi przyjemności. Mój wzrok spoczął na
zawieszonym nad drzwiami poczerniałym krzyżu. Stałam tak, z
zadartą głową, przez kilka minut, ekspedientka nie mogła mnie już
dłużej ignorować.
–
Pan Jezus na krzyżu wisi. Podoba ci się krzyż? – zapytała.
–
Nie.
–
Nie podoba ci się, że Pan Jezus wisi? Nie podoba ci się Pan Jezus?
–
Pan Jezus nie robił złych rzeczy, więc podoba mi się –
odpowiedziałam. – Tylko stoły wywracał.
–
Panie Janku, słyszy pan? – krzyknęła w stronę zaplecza. –
Mała letniczka mogłaby sobie z panem o świętych pogadać.
Zza
kotary oddzielającej sklep od zaplecza wyłonił się pan Bochenek.
–
To krzyż jeszcze po moim dziadku. Był organistą tu, na naszej
plebanii. Człowiek oddany kościołowi. Chodzisz ty do kościoła,
prawda?
–
Tak.
–
No, dziewczyno, jak ty widzisz krzyż, to ty niczego już w życiu
bać się nie musisz – powiedział głośno. – A na chór
chodzisz? Do Bochenkówny? Siostry mojej? Głos ma anielski. Przejdź
kiedyś po mszy, śpiewać byś sobie mogła tam przy samych
organach. Wiesz gdzie?
Piekarnię
opuściłam zmęczona, mimo że byłam tam tylko parę minut. Krzyż
jakby wciąż wisiał nade mną – rozpostarty niczym gama dźwięków,
ale tylko tych niskich i ciężkich. Zrobiło mi się słabo,
poczułam silne szarpnięcie w dole brzucha i jakąś wilgoć.
Zaniepokojona pobiegłam w stronę strumyka, który przewodził mi
zawsze w drodze porobotniczego osiedla. Julianka wyglądała bardziej
jak rdzawa metalowa żyłka wodna przecinająca tkankę lasu. Żłobiła
w niej sączącą się ranę i zastygała w suchym strupie brzegów.
Zazwyczaj kroczyłam posłusznie, próbując nie wyprzedzać biegu
rzeki, być kilka kroków za wrzuconym dla orientacji patykiem, ale
tamtego dnia prześcignęłam nurt, dopadłam ruin opuszczonego domku
z wapiennych kamieni i usiadłam w najciemniejszym kącie, mimo że
jego kolor przypominał ten poczerniały krzyż, który nie spodobał
mi się wcale. Uczucie mdlącej ciężkości nasiliło się.
Podkurczyłam nogi, wydając z siebie przeciągły jęk. Wilgoć
dopadła mnie wreszcie, nie byłam chroniona domem Radziejów, korą
drzewa, suchym piaskiem. Zdarłam z siebie rajstopy krępujące
wilgotny obieg. „To wychodzi ze mnie” – stwierdziłam
przerażona. „Jak to we mnie weszło?!” Rdzawa żyłka jednak
wyprzedziła mnie wbrew logice, wysączając się skąpo z samego
wnętrza brzucha. Wytarłam mokrawy ślad z mojego uda rajstopami.
Bałam się dotknąć wyżej. Otaczające mnie zawilgocone kamienie
wapienne potęgowały odczucie chłodu i jesieni, ale tej innej, tej
deszczowej i błotnistej. „Wyżej jest jesień” – stwierdziłam
decydując się jednak sprawdzić skąd wilgoć dokładnie pochodzi.
Na moich palcach pozostał ciemnobrązowy ślad i kilka skręconych
jakby w bólu włosów. Wiedziałam co się stało. Mama mi mówiła.
Mama. Jutro przyjedzie. Usiądzie na werandzie, wypije fusiastą kawę
i zapyta: „To co? Zostajesz jeszcze tydzień?” A ja powiem, że
tak. Bo mama i tata zaczynają krępować mnie, zawstydzać. Jak się
przed kimś wstydzimy znaczy, że jest obcy, albo staje się obcy. A
potem mama da Radziejowej pieniądze w szarawej kopercie, takiej z
tych starszych, których nie da się zakleić. Będą rozmawiać co
tam dalej z dzieckiem zrobić, bo zaległości w szkole, bo szkoła
jest w tym przypadku bez sensu, że coraz więcej ośrodków
proponuje internaty dla takich dzieci i że przecież dawniej też
takie dzieci były, ale nikt jakoś problemów nie robił, do krawca
czy piekarza się na naukę oddało i robił potem taki, nikomu nie
zawadzał. Mama, rozmawiając z Radziejami zmieniała sposób
mówienia. Wydawało jej się, że ze wszystkimi mieszkańcami wsi
trzeba mówić jakby mało rozumieli, więc wchodziła w rolę i
posługiwała się niecodziennym dla niej językiem, czasem nawet
gwarą. Radziejowie milczeli wtedy i uśmiechali się. Dziś już
chyba wiem co ten dobrotliwy uśmiech oznaczał – wybaczał mamie
jej brak czułości. Radziejowie byli w jej opinii, dorabiającymi
sobie na letnikach prostymi ludźmi, zajętymi sprawami dnia
codziennego i nieinteresującymi się niczym poza gospodarstwem
domowym i warzywnym ogródkiem.
Wyłożyłam
majtki kilkoma chusteczkami higienicznymi, okropnie pomiętymi. Jedna
była chyba nawet zużyta. Zastanawiałam się jak to jest –
dlaczego to, co wychodzi z człowieka jest takie obrzydliwe?
Próbujemy być piękni, ale z naszymi płynami i wydzielinami mamy
najwięcej problemu. A potem Letnik powie: zawsze
najtrudniej jest w środku.
Psy
powitały mnie obwąchiwaniem. Wyczuły. Wyłożone starą kostką i
po części zalane betonem podwórka sprawiały wrażenie chłodnych
nawet w ciepłe dni. Miśka i Kora podbiegły do furtki wymachując
ogonkami. Wrzuciłam im za dwa ciastka od pana Bochenka. Psy
obwąchały je i odsunęły się. Małe okręgi z wymalowanymi lukrem
różyczkami leżały bezradnie na betonie.
***
Mama
i tata przyjechali na cały weekend. Oprócz ubrań przywieźli
również kilka paczek podpasek. Schowałam je pod łóżko w
nadziei, że kolejna nie będzie potrzebna i krwawienie się skończy.
Las za domem zatrzymał się jakby wystraszony, a październik
osiągnął stan głębi. Rodzice próbowali cieszyć się z
przemiany, która we mnie zaszła, ale dystans, który nas dzielił
właściwie uniemożliwiał współodczuwanie. Bolał mnie brzuch.
Dojrzewanie
przychodzi niespodziewanie. Jak pukanie do drzwi w późne,
październikowe popołudnie, gdy złote są już tylko pierścionki,
oczy i krawędzie filiżanek dla gości. Wtórował temu herbaciany
odcień odświętnego obrusu, który Radziejowa kładła tylko dla
gości. Zawsze wtedy mówiła: Moja
matka dostała od pani Róży. Porządny, na szydełku robiony cały.
– Kto tam puka? – Radziej podniósł głowę znad herbaty.
–
Nie wiem. Gościa mamy dopiero na poniedziałek.
Radziejowa
wstała powoli, zabierając przy okazji moim rodzicom puste talerzyki
po serniku. Ja grzebałam jak zawsze w cieście, ugniatając ser
widelcem, potem burząc ustanowiony porządek, układając, burząc i
tak ciągle. Usłyszałam brzdęk wrzucanych do zlewu naczyń, kilka
powolnych kroków i zgrzyt otwieranego zamka.
– Panie Antoni, mój ci Boże! – kobieta wydała z siebie
odgłos graniczący z krzykiem. – Panie Antoni, to pan dziś? Ja
nie miałam informacji. Proszę, proszę… Marku, Marku, przeproś
gości – zawołała – Pan Antoni przyjechał.
Rodzice
wstali z krzeseł, zapewniając, że i tak już się nasiedzieli i
pora wracać do domu.
–
Po dziecko przyjedziemy w przyszłym tygodniu, bo teraz to i tak
bieganina przed świętem, groby trzeba pomyć. No, panie Radziej, Magdę prosimy na za tydzień do wyjazdu przygotować, tych syropów
nie zapomnieć jeśli można.
Wszystko
skończyło się nagle. Rodzice pożegnali się ze mną i Radziejami,
pozdrowili w przelocie stojącego w ganku człowieka i odjechali. Nie
wiedziałam jak szybko minął ten czas, bo grzebanie w serowej brei
oddzielało mnie od rzeczywistości, ale pomiędzy zębami widelca
dostrzec można było jeszcze dość spore drobinki, a przecież
chodziło o to, by całkowicie je zlikwidować, tworząc z sera
gładki krem. Kilka minut, tylko tyle musiało trwać to pożegnanie
– z rodzicami, pełnym napięcia oczekiwaniem na Letnika, bo oto
przybył – niespodziewanie, nieuroczyście, nieuchwytnie. Cień w
ganku, kilka rozmytych ruchów, szyba. Tyle go widziałam tamtego
wieczoru.
***
Poniedziałek
miał być typowy – ja i Radziejowa na zakupach, spacer po
Letnisku. Lubiłam porządek rzeczy, sprawdzone miejsca i ludzi. Ale
nawet otwarcie powiek tamtego dnia odbyło się inaczej. Miałam
wrażenie, że widzę je od wewnątrz – były wręcz ażurowe.
Światło przebijało przez nie uparcie, malowało się koronkowym
deseniem we wnętrzu mojej głowy. A potem dostrzegłam, że to
jeszcze sen. Że koronka zatyka mi usta i nie mogę się odezwać a
jej herbaciana barwa zlewa się z moimi włosami i robię się spójna
z podłożem, na którym leżę i jest to stół w salonie Radziejów.
Obrus, który dostała matka Radziejowej zakrywa mnie, chwieją się
na mnie filiżanki i talerzyki, cukier zasypuje mi oczy i łaskocze w
nos. Obudziłam się leżąc na podłodze, koło okna z twarzą
niemal całkowicie zawinięta w firankę.
Na
małe zakupy miałam iść sama. Bochenek, warzywniak, papierniczy.
Samotność nigdy nie była trudna, ale w dzień, w którym miałam
poznać Letnika wydawała się być informacją – ten człowiek nie
jest dla ciebie jak każdy zresztą, ale ten w szczególności. I
czarny krzyż, który ujawnił się przede mną w piekarni. I głosy
anielskie, organistka i paczka podpasek pod łóżkiem. Jesień
dopełniła się.
Wychodząc,
próbowałam zorientować się, które okno należy teraz do Letnika,
ale żadne nie nosiło śladów zmiany. Wiadomo, że każdy inaczej
traktuje okna. Zasuwa albo rozsuwa zasłony, szczelnie lub nie.
Czasem używa firankę. Zastawia parapet albo ogołaca go z
przedmiotów. Widać po oknach, gdy pokój zmienia właściciela.
Przysadzisty dom Radziejów miał okna duże i przejrzyste. Doskonale
znałam każde z nich i nie widziałam jeszcze żadnego letnika,
który nie wpłynąłby na ich wygląd, choćby odrobinę. Ale tym
razem nic, żadnej oznaki. Zaskoczyło mnie to, ale nie rozczarowało.
Skoro letnik przyjeżdża na jesień, to i te okna mogłay oznaczać
jakąś tajemnicę.
Postanowiłam
go poszukać, Letnika, żeby przekonać się czy pan Bochenek miał
rację. Radziejowie byli nieuchwytni, ciągle gdzieś wychodzili. Raz
jedno raz drugie przebywało w którymś z pokoi, znikali na chwilę
i pojawiali się w zupełnie nierozsądnych miejscach domu –
kącikach, piwniczkach, pod schodami. Jakby buszowali, jakby czegoś
ciągle szukali. Nabrałam pewności, że Letnik nie został
ulokowany w żadnym z pokoi przeznaczonych dla wypoczywających. W
części zamieszkanej przez Radziejów również go nie było.
Pomyślałam o tej dziwnej przybudówce z tyłu domu, która mogła
być kiedyś czymś z rodzaju ogrodu zimowego, ale szkło znajdowało
się tylko przy suficie – wielokolorowe. Niebieskie, czerwone,
żółte i zielone szybki wsparte były poniżej ciemnym drewnem
wykończonym deską z ażurowym wzorem. Pokoik posiadał jedno
okienko po prawej stronie i drzwiczki po lewej. Radziejowie nigdy
mnie tam nie wpuszczali, ale raz słyszałam jak mówili, że
strasznie duszno i że nawet wywietrzyć się dobrze nie da.
Podeszłam
pod przybudówkę i zaczęłam nasłuchiwać. W środku ktoś
poruszał się jakby wśród papieru, coś szeleściło, gniotło
się, szurało. Zajrzałam przez lekko uchylone okno i zobaczyłam
jak kolorowe szkiełka rzucały światło na pokrytą drewnianymi
panelami ścianę. Szybko dostrzegłam, że w kącie pokoju poruszał
się człowiek, przygarbiony i szary. Próbował rozpakować z
papieru jakieś przedmioty. Zepchnięty w kąt przez mnogość
rzeczy, nie umiał się z tej szarości wyplątać. Albo nie chciał.
Kolorowe światełka nie dosięgały go, jakby nieczułe na ruch i
szelest. Chciałam to zrozumieć, ale na próżno, więc wycofałam
się i pobiegłam w stronę centrum letniska przekonana, że
przybudówka nie była częścią domu, tylko miejscem osobnym.
Pan
Bochenek powitał mnie jeszcze bardziej serdecznie niż poprzednio.
Wyszedł zza lady, by podać kilka kartek zapisanych drobnym drukiem.
–
To gazetka wydawana przez naszą parafię. Są tu, o zobacz, obrazki
święte. Możesz powycinać. A tu, o – godziny prób chóru. Już
siostrze powiedziałem, że mam tu taką rezolutną dziewczynę.
Oczy
pana Bochenka zrobiły się jaśniejsze, łatwe do odczytania nawet
dla mnie, chociaż zazwyczaj nie koncentrowałam się na oczach.
Płoszyły mnie, denerwowały, czułam się zniewolona.
Pan
Bochenek uśmiechał się i prawie podskakiwał. Jego ruchy
zagarniały maleńką przestrzeń między mną a nim, jakby
naturalnym było, że dziecko nie musi mieć jej zbyt wiele. Nie
mogłam nadziwić się tej przemianie, która niepokoiła mnie jak
wszystko co nowe.
–
I jak tam, gość przyjechał? – pan Bochenek zmienił temat.
–
Tak, wczoraj.
Oczy
piekarza zwężyły się i wtedy odkryłam, że słowa „zwężać
się” i „wąż” posiadają jakąś cechę wspólną, która
objawiła się przez ten ułamek sekundy.
–
Nie lubi pan Letnika?
–
Ha! Dziecko, ty nie wiesz jeszcze wielu rzeczy. Nie wiesz, że tacy
ludzie jak on mają w sobie pewne… pewne zło. Idź, idź
dziewczyno, bo ci Radziejowa jeść nie da. I na próbę jutro
przyleć.
Myślałam
o śpiewaniu w chórze, o sklepieniu kościoła i o wężu. Jeden
taki wąż namalowany był na suficie, niedaleko chóru właśnie.
Były też anioły, ale trójwymiarowe, rzeźbione. I one tego węża
otaczały. Wąż oplatał drzewo, a obok stała kobieta, całkiem
naga. Również była namalowana. Gdyby cały kościół miał ożyć,
to ona i wąż ożyliby ostatni. Najpierw musieliby uwypuklić się,
nabrać kształtu, materii. Jezus, święci, anioły – oni wszyscy
posiadali już namacalne ciała. Pomyślałam, że ktoś bardzo bał
się węża i kobiety, że ich tak uwięził.
II
Uwielbiał
spacery. Chodził powoli, często przystawał, rozglądał się,
łapał oddech. Nie przeszkadzało mi to w towarzyszeniu mu. Byłam
jak cień – kiedy Letnik się zatrzymywał, ja również, kiedy
siadał na ławeczce albo pniu, ja robiłam to samo. Zaczęło się
już pierwszego dnia jego pobytu, gdy wróciłam z próby chóru.
Letnik wyszedł na spacer, a w jego ruchach zobaczyłam, że jest
dzieckiem – trochę nieporadnym, ale pełnym entuzjazmu. Jego ciało
nie chciało i pragnęło pozwolić mu na wędrówkę. Kroki stawiał
ostrożnie, ale z przekonaniem – jak roczniak, który niedawno
nauczył się chodzić. Lubiłam maleńkie dzieci, bo niewiele
różniły się od zwierzątek. Letnik trochę węszył, jak
zwierzątko, jak dziecko – wyciągał głowę w kierunku koron
drzew, rozgniatał w palcach liście, po czym przytykał dłoń do
twarzy i wciągał jesiennie zmieniony zapach swojej skóry. Byłam
przekonana, że rozumie z letniska znacznie więcej niż ja.
Postanowiłam więc za nim podążać. Nie było to trudne, bo miał
w sobie delikatną, nienarzucająca się jasność, która prowadziła
mnie prosto w czułość, której dotąd nie znałam.
Na
przybudówkę, w której mieszkał, mówił: pokoik. Pieszczotliwie
jak na dziecko albo zwierzątko.
– Zostawiłem
ci jabłuszko w Pokoiku.
Znaliśmy
się krótko, a już składaliśmy sobie dary. Owoce, wstążeczki,
kolorowe papierki. To, co dostałam od niego materialne,
nieorganiczne i trwałe, zbierałam do niebieskiego pudełka po
herbacie. Skamieliny, zakładka do książki, kieszonkowy tomik
wierszy Stachury, płaski rzeczny kamień, łabędź z origami i
łyżka bez trzonka (zastanawiałam się, czy nadal jest łyżką).
Kiedy siedziałam w kościele na próbach chóru, próbowałam sobie
przypomnieć, czy Letnik ma zapach, jak inni ludzie. Chyba nie miał.
Wbiłam więc nos w łyżkę, by połączyć Letnika z jakimkolwiek
zapachem i od tamtej chwili pachniał jak ziemia, w której tą łyżką
kopałam. I jak srebro.
***
Staliśmy
jak zazwyczaj, w milczeniu. Budynek hotelu Laura był ogromny.
Chciałam powiedzieć, że przypomina trochę szwajcarskie wille,
które widziałam w prospekcie reklamowym, ale nie umiałam przerwać.
To było coś nowego – milczeć razem, w niemym dialogu.
–
Żyją chwilą, ci wszyscy ludzie tu – odezwał się jako pierwszy
– Nie wiedzą pewnie, że był tu sad, który mnie karmił.
–
Duży był?
–
Wielgachny! Latem i jesienią chodziliśmy z koszami na jabłuszka. A
potem mama robiła konfitury. Cały rok się jadło. I śliwki, całe
gałęzie. Czereśnie, wiśnie. Ale to szło po kolei – najpierw
czereśnie, potem wiśnie, śliwki, jabłka, gruszki. Odmierzałem
tym czas.
–
Wydaje się to słuszne – powiedziałam, próbując dojrzeć
pozostałości sadu. Były wszędzie, wciśnięte „pomiędzy”,
przyczajone. Skarłowaciałe owocowe drzewka, te ładniejsze
zamknięte w rabatach, otoczone wapiennymi kamieniami. Nie rosły
obok siebie. Przerzedzone i jesienne.
–
Nie mogą się dotknąć – powiedziałam zatrwożona.
–
A dotykały się. Trudno było odróżnić, gdzie się kończyło
jedno, a zaczynało drugie. Z mamusią i tatusiem na koc tu
przyjeżdżaliśmy.
„Mamusia
i tatuś”, brzmiało to tak dziwnie w ustach staruszka. Mamusia i
tatuś, pokoik, jabłuszka.
–
Czy pan jest wciąż dzieckiem? – zapytałam przekonana, że nie
może paść inna odpowiedź niż twierdząca.
–
Zawsze będę dzieckiem, bo potem nie było już życia, tylko
przemykanie się. Albo wciskanie w kąty, siedzenie w zakamarkach.
Najtrudniej jest w środku.
–
W środku czego?
Letnik
tylko się uśmiechnął. A był to ten rodzaj uśmiechu, który
musiał mi wystarczyć. Często tak robił – przestawał mówić i
uśmiechał się. Uśmiech ten miał w sobie coś ze słów: już
przebaczyłem.
Słowo przebaczam
miało kolor pszenicy, było jasne i dobre, inne niż wybaczam,
które przez w
na samym początku wyglądało na ciemne i ciężkie. Przebaczam
unosiło
się nad nami niepewne, nieśmiałe i chyba nie do końca prawdziwe.
Sporo słów, tych wypowiedzianych lub nie, pozostawało obok, na
przykład endometrium,
topola
osika,
przepraszam,
relanium.
Pierwsze poznałam, gdy zwierzyłam się Letnikowi z krwawienia.
Wytłumaczył mi wtedy dokładnie jak do tego doszło. Letnik znał
się na wnętrznościach. Kiedyś było mu to potrzebne do pracy.
Topola
osika
nauczyła mnie żartować i głośno się śmiać bez poczucia
zawstydzenia.
–
A to jest topola osika. – Letnik wskazał na smukłe, niewielkie
drzewo.
–
Co osika? – zapytałam szczerząc zęby.
Staruszek
roześmiał się głośno.
–
Ciebie!
Nie
wiedział, że ten głupi żarcik był pierwszym, który uwolniłam.
Podobnie jak przepraszam.
Ale wtedy nikt się nie śmiał. Wtedy Letnik płakał. Był wieczór,
siedzieliśmy w salonie i oglądaliśmy jakiś stary album.
Pani-babcia była bardzo poważna, pan-dziadek milczący, a Letnikowi
oczy zachodziły mgłą i wydawał się wtedy trochę mniej jasny,
mniej iskrzący. Nie wiedziałam, co było takiego wyjątkowego w
tych szarych i brązowych zdjęciach, że wymagały takiego skupienia
i pogrzebowego nastroju, zwłaszcza, że zdjęć tych było tyle, co
kot napłakał. Sądziłam, że dla takiej ilości nie ma sensu
zakładać albumu.
–
O, Róża. Słabo ją widać. Wtedy miała nieco więcej lat od
Magdy. Tata opowiadał, że kiedyś ją gęś na naszym podwórku
pokąsała. Osobliwe wspomnienie.
Zachichotałam.
Wizja gęsi goniącej szczuplutką panienkę ze zdjęcia rozbawiła
mnie, ale, uparcie, nikt się nie śmiał.
–
Panie Antoni, to zdjęcie tata mój lubił najbardziej. Wszyscy tu
jesteście.
Patrzyłam
na brązowo-żółtawe postacie i za nic nie mogłam doliczyć się
Letnika, jego mamusi i tatusia, małego braciszka, o którym mówił,
że gadał więcej niż Polskie Radio. Dostrzegłam tam dwie dorosłe
osoby, dwie starsze i tylko jedno dziecko. Letnik zauważył moje
zakłopotanie.
–
To moja mamusia, Róża. Mały Henryk jest w jej brzuchu, widzisz?
Mama nosi taką luźną sukienkę.
–
Endometrium… – wyszeptałam, wyobrażając sobie małego
braciszka Letnika, który leży wtulony we wnętrze swojej mamy.
–
Tu tatuś. Stoimy obok altanki, tej na skwerze. I ja, już dość
wyrośnięty. – Letnik przełknął ślinę, albo łzy, bo
wydawało mi się, że on płacze do środka. – Dalej moi
dziadkowie – Lejb i Frajgla…
–
Ale głupie imiona. – zaśmiałam się. Dopiero się tego przecież
nauczyłam. Ale to nie był dobry żart, nikt się do mojego chichotu
nie przyłączył. Radziejowie rzucili mi spojrzenie, które
skojarzyło mi się ze stalowo-niebieskim słowem nienawistny.
Nie chodziło jednak o to. Tak się dzieje, gdy spojrzenie wyprzedzi
myśl, gdy odłączy się od tego, co zamierzamy lub w co wierzymy.
Radziejowa wyprostowała się powoli:
–
Mieszkali w pobliżu ludzie o takich imionach. Różnych imionach.
Teraz ich nie ma. Te imiona i te twarze przychodzą do nas,
nawiedzają nas.
–
Mnie nic nie nawiedza – powiedziałam niepewnie, bo przecież jakaś
ciemność wsączyła i wysączyła się ze mnie. Czy Lejb i Frajgla
byli źli? Czy to możliwe? Oni zrobili Letnikowi coś złego? O tym
mówił piekarz?
Letnik
wyjął z rękawa chusteczkę i przetarł nią oczy. Jego płacz
wydostał się na zewnątrz. Ten widok całkowicie mnie zaskoczył.
Starsi ludzie są jak dzieci, ale że płaczą, nie wiedziałam.
–
Przepraszam – wyszeptałam.
–
Nic się nie stało, Madziu, dziecko – Letnik przycisnął zdjęcie
rękoma, jakby miało wyfrunąć z albumu.
***
Hotel
Laura był nowoczesny. Jedyne takie miejsce tutaj i może dlatego na
uboczu. Pierwszy raz widziałam kort tenisowy i takich ludzi,
bardziej odświętnych i poważniejszych nawet od moich rodziców.
Letnik również był odświętny i poważny, chmurny. Pasowałby do
tego hotelu, ale mieszkał w Pokoiku i jadł zupę z Radziejami,
nawet kartoflankę, która była ohydna. I chodził na spacery na
porobotnicze osiedle razem ze mną. Psy go lubiły a mnie nie
przeszkadzał.
–
Wejdźmy do restauracji – Letnik
rozpromienił się.
Byłam
zachwycona tym pomysłem. Nigdy wcześniej nie jadłam w takim
miejscu, rodzice oszczędzali na wszystkim, oddawali mnie na letnisko
za rozsądne pieniądze i myłam się w misce, bo Radziejowie nie
mieli sprawnej kanalizacji.
Przez
hol i recepcję wyłożone modną boazerią, czułabym się jak we
wnętrzu drzewa, gdyby nie lśniąca podłoga w pałacowym stylu.
Wyglądało to dziwnie i nie byłam wcale pewna czy szwajcarsko.
Letnik uprzejmie i swobodnie przywitał się z pracownikiem hotelu
jak stały bywalec takich miejsc, nie onieśmielony ścianami i
podłogą. Tu wszystko było inne niż to, co znałam, szczególnie
do czego przywykło się u Radziejów, w piekarni czy skromnym
kościele, nie mówiąc już o podwórkach psów czy rdzawej
Juliance.
Hotelowa
restauracja bardziej niż jedzeniem pachniała nowością, nowością
taką jak zresztą cała pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych.
Miałam nawet lalkę, która pachniała podobnie – czymś, czego
nazwać jeszcze nie umiałam. Dziś nazywam to kapitalizmem. Moja
Barbie Syrenka towarzyszyła mi na letnisku, ale tamtego sezonu
czułam, że już za późno na wspólną zabawę w Juliance; czułam,
że porzucam na zawsze rybi, niepłodny ogon i staję się kobietą.
Siedzieliśmy
w restauracji czekając na naleśniki z dżemem i serem. Podawali po
trzy. Letnik przestudiował menu uważnie i zaproponował, że jednym
się wymienimy. By mieć pełen ogląd, ale pozostawiając sobie mimo
wszystko przyjemność z ulubionego smaku.
– Kiedyś
była tu jedna kawiarnia tylko – powiedział, odwracając się
delikatnie do tyłu – o tam, dalej, na ulicy Hrabiny. Miała duże
okna i werandę. Jeździły jeszcze dorożki dla letników. Mama i
tata zabierali nas na takie przejażdżki, które zawsze kończyły
się w kawiarni. Jedliśmy szarlotkę. Jabłka mają w sobie coś
magicznego.
– Tak! – prawie wykrzyknęłam. – Właśnie tak jest.
– Co tu jeszcze było jak był pan mały? – zapytałam
ośmielona.
– To co teraz, ale inne. Drewniane, ciepłe i surowe. Pierwsze.
Kawiarnia, kościół, wille, sklep, amfiteatr, kąpielisko wydrążone
w piasku, nie to co teraz. Wylane betonem nie podoba mi się.
–
Mnie też nie.
Hotel
uwodził mnie namiastką luksusu, ale jeszcze bardziej interesowały
mnie dawne Szarki – ta ich przedziwna atmosfera, sady i domki, o
których opowiadał Letnik.
–
Każda szanująca się rodzina z pobliskiego Wyszowa musiała mieć
tu dom letniskowy. Różne to były domy – od maleńkich wręcz
altanek po wille. Tatuś odkładał pieniądze i mieliśmy budować,
tam za laskiem, niedaleko torów. Póki domu nie było,
przyjeżdżaliśmy do Radziejów. Mamusia się ze starą Radziejową
bardzo lubiły. To była kiedyś zamożna rodzina, jak moja.
Oczytana. Teraz u nich biednie. Ale ja tu zawsze muszę wracać.
Mamusia i tatuś kazali tu być, więc jestem.
To,
że Letnik był dzieckiem, nie ulegało wątpliwości, nie sądziłam
jednak, że rodzicom można być posłusznym nawet po ich śmierci.
Letnik był grzecznym dzieckiem. Ja nie zmierzałam.
Naszemu
podwieczorkowi przyglądała się niska blondynka w średnim wieku,
nadstawiając uszu zza baru tak, by nie uronić żadnego słowa
wypowiedzianego przez Letnika.
–
Ta pani podsłuchuje.
–
Pewnie myśli o skarbie – powiedział Letnik z uśmiechem.
–
Jakim skarbie?! – zareagowałam żywo.
–
Pani myśli, że Radziejowie mają skarb, który dali im moi rodzice.
Że jest tam złoto i brylanty.
–
Ale gdyby Radziejowie mieli skarb, to nie musiałabym myć się w
misce… Ani oni. I nie jedlibyśmy kartoflanki.
–
Pani myśli, że oni ukrywają skarb. Niektórzy stąd tak myślą. A
to jest Anka Kujawiak, córka tamtych Kujwiaków spod lasu. Radziejom
kiedyś psa otruli.
W
takich miasteczkach nawet w miejscu luksusowym pracują miejscowi.
Pałacowe wnętrza średnio pasowały mi do Anki Kujawiak, której
nazwisko już przecież nie raz słyszałam z ust pani-babci. Jej
brat pił denaturat, awanturował się, letników odstraszał. Nikt
nie chciał wynajmować obok nich, ani oni nikomu już wynajmować
nie mogli, kiedy się Kujawiak tak rozpił. Chodził po drodze i nie
raz się wywrócił łbem na asfalt, że to cud, że przeżył. Tacy
jednak mają faktycznie szczęście, są dobrze zakonserwowani.
–
Wiesz, Asiu, Stary Radziej nie chciał skarbu, nawet jak moi rodzie
chcieli mu taki mały ofiarować. Nie chciał. A może chciał,
pewnie chciał, ale nie wziął. A może wziął. Może wziął
trochę. To nic, bo oni dali mi to letnisko na własność…
Radziejowie. I całe życie na własność.
– Starego
stać na więcej niż tylko naleśniki – usłyszałam jak Anka
szepcze pod nosem, mijając nas z tacą.
Letnik
podniósł do góry brew i mrugnął do mnie porozumiewawczo.
–
Damy Ance duży napiwek.
Podszedł
do kobiety, położył kilka banknotów na tacy i powiedział:
–
Ze skarbu trochę zabrałem.
Anka
zrobiła duże oczy i wyglądała przy tym tak śmiesznie, że moje
kąciki ust, szczególnie prawy, same podniosły mi się do góry,
ale nie tak jak przy żartach. Poznałam ironię i polubiłam ją.
Z
Letnikiem było inaczej niż ze wszystkimi. Smutno i wesoło. Oczy
miał wesołe, ale spojrzenie smutne. Ledwo chodził, ale dużo
spacerował. Był dobry dla psów. Umiał wszystko wytłumaczyć,
nawet jak go o Relanium zapytałam. Czasem nie mógł spać. Nie mógł
już od wielu lat, nie pomogło przeniesienie do Pokoiku, gdzie bawił
się jako dziecko. Wytrzymywał duchotę i ciszę. Wytrzymywał ze
mną. Mówił: Jesteś
obcym dzieckiem jak ja,
chociaż się znaliśmy. Tak, znaliśmy się.
Wśród
drewna, sosen, coraz mniej intensywnego zapachu koperku i prania,
sadu, w obliczu dojrzewania, starości, krzyża, skarbu i sieroctwa
byliśmy przyjaciółmi.
***
Rodzice
przyjechali w niedzielę z rana. Miałam cały dzień ściśnięte
usta. Nie chciałam, by poznali Letnika, by opowiedział im o swoich
mamusi i tatusiu, o sadzie, o tym, jak został dziesiątki lat temu
Letnikiem, i że długo był Letnikiem sam, tak jak ja. Nie chciałam,
by to wszystko wypowiedział, więc zaciskałam mocno usta jakby za
niego. I on niczego nie wyjawił. Był uprzejmy, ale skryty, jakby
wiedział, że rodzice nie zrozumieją, o co chodzi w zależności
dziecka i uzdrowiska. Bo uzdrowienia przychodzą jedno po drugim:
truskawki, wiśnie, a w końcu jabłka. Na terenie hotelu Laura było
jeszcze kilka czerwonych, ale ich czerwień zmierzała ku
brązowieniu, więc tych już nie zbieraliśmy. Pozwoliliśmy im
umrzeć i przemienić się, przegnić, zasiedlić glebę. Kiedy
malutkie dziecko się skaleczy, krew jest truskawkowa, jasna i chyba
nawet słodka. Dorośli pochylają się nad zranioną skórką i
mówią: ojej, biedaćtwo, zia chwilkę psiestanie. Potem krew robi
się ciemniejsza, cierpka. Wtedy dorośli ją ignorują albo kwitują:
nie becz, nic się nie stało. A gdy krew przybiera barwę rdzawą i
wypływa spomiędzy ud, rodzice nie mówią nic. Nie ma już
rodziców. Letnik nie miał pojęcia, co myślę o krwi, ale nie
musiał mieć. On umiał operować kobiety. Ale o tym też nie
chciałam, by rodzice wiedzieli. Bo wtedy zrobiliby się dla niego
jeszcze milsi, pytali o zdanie, opowiadali o sąsiadce, której
wycięli, i czy musieli wyciąć, i że pewnie jeśli Letnik
zajrzałby do środka, to niczego nie trzeba by było wycinać. Bo
niektórzy lekarze to nie wiedzą, dobrze, że poznali dziś takiego,
co się zna, to zawsze ktoś, kogo można zapytać o radę, powołać
się. Ostatnie czego chciałam to aby zagarnęli Letnika w
przestrzeń, gdzie oddycha się i rozmawia tylko dla codziennego
pożytku, za rozsądne pieniądze, bo tak trzeba.
–
Dziś posłuchamy jak Madzia śpiewa – powiedziała Radziejowa. –
Organisty siostra ją trochę uczyła. Madziu, idziesz dziś na chór w
czasie mszy?
–
Nie ćwiczyłam.
–
Ale na mszę iść trzeba, to obowiązek nas, chrześcijan –
powiedziała mama tonem takim jak wtedy, gdy zabrała mi paczkę
ciastek i połowę oddała mojemu kuzynowi, mówiąc, że Bóg
rozkazał się dzielić.
Letnik
nie chciał pójść. Tłumaczył, że woli wieczorne msze i wtedy
pewnie odwiedzi kościół, ale mama nie dawała za wygraną.
Szczebiotała, że będzie wspaniale iść razem, że dzień
słoneczny, a pan doktor pewnie chętnie posłucha tego nowego i
ponoć sympatycznego księdza. Bochenkowa mówiła przecież, że
przeniesiono go z samych Katowic, specjalnie tu, bo zaczął
chorować, a jak wiadomo, lasy sosnowe leczą ze wszystkiego. Letnik
nie miał wyjścia. Czasem wciąż widzę swoją matkę, jak rośnie
a ludzie wokół niej kurczą się.
Bochenek
szedł po rękę ze swoją siostrą. Byli królewską parą, Adamem i
Ewą od jednego Ojca, a kościół był rajem, do którego wkracza
się inaczej niż to sobie wyobrażałam. Zamiast nagości jest
mnogość – zegarki, sznurówki, pierścionki, paski. Zamiast
wypędzenia i wstydu – pycha. Tak mi się wówczas wydawało, bo
grzesznicy mieli głowy podniesione wysoko i z wysokości wołali do
siebie chłodnym spojrzeniem. Kiedy tak szli – rodzeństwo
Bochenków, przez chwilę jaśni jak chleb i hostia, poczułam
niepokój. Mężczyzna odwrócił się gwałtownie i zmierzył
Letnika tym samym spojrzeniem, które dostrzegłam wtedy w cukierni,
a którego wówczas nie rozumiałam. Ciemność zajęła miejsce
światła. I zobaczyłam łagodność człowieka, która ugina się
pod ciężarem niechęci. I zobaczyłam zło, które triumfuje.
Letnik odwrócił wzrok, zgarbił się i przetarł czoło drżącą
ręką. Chciałam biec do niego, ale zapędzona do wejścia utknęłam
między ciałami w swoim ciele z waty i wiatru. Jestem pewna, że
usłyszałam mowę węża skierowaną ku Letnikowi:
–
Szzzzyd, Szzzzyd!
Kobieta
z fresku chciała uwypuklić się we mnie, przejąć kontrolę nad
bezwładnym, niesionym przez tłum ciałem, stanąć pomiędzy
światłem a ciemnością, ostatecznie je rozdzielić, bo przecież
dobro i zło nie są względne. Bo nie można być słodkim jak krem
i jasnym jak chleb gdy się używa języka, który rani. Kobieta z
fresku chciała wypowiedzieć Słowo, stać się ciałem silnym i
niosącym pokrzepienie. Gdy dotarła do mnie, umiałam wyszeptać
„Letnik”, przeciwstawić się tłumowi i odzyskać pełne czucie
w nogach bez szczypania się, bez drapania. Idąc, nauczyłam się
modlić: Panie dobry jak chleb, Panie węży i niewiast, Panie
pulchnych aniołów z gipsowymi twarzami, słodki Panie, nie wiem
gdzie teraz jesteś, może utknąłeś w tym tłumie i nie możesz
się ruszyć, zupełnie tak jak ja przed chwilą, może nigdy się
nie poruszasz... Dziś czuję, że trzeba wybrać – mój Letnik
albo ty. Wybieram jego. Człowieka.
Siedział
niemal skulony, z oczyma utkwionymi w swoje dłonie. Były puste i
pomarszczone. Wyjęłam z kieszeni jabłuszko i ułożyłam je w tej
maleńkiej przestrzeni jak w kołysce. Coś się przecież zrodziło.
Chciałam, żeby wiedział.