niedziela, 18 sierpnia 2019

Opowiadanie o dziewczynce z Zespołem Aspergera i jej pierwszym przyjacielu.



Letnik
moralitet

I

Czasem miałam na imię Luiza i byłam księżniczką. Dom pani-babci zdawał się unosić kilka centymetrów nad ziemią i przesuwać dyskretnie w kierunku lasu. Byłam Luizą, czyli musiałam mieć na sobie swoją liliową sukienkę w stokrotki i błękitne buciki. Jako Luiza łatwiej było mi zmierzyć się z samotnością podobną do tej, o której opowiadają baśnie – o samotności na ziarnku grochu, samotności w chatce krasnoludków, samotności w stuletnim śnie. Dom zapadał się w zieleń a zieleń była cieniem i ukrywała mnie.
Ostatni letnicy wyjechali kilka tygodni temu pozostawiając po sobie ledwo wyczuwalny zapach prania i suszonego koperku. Dlaczego nasi letnicy tak lubili koperek? I dlaczego tak szybko ja przestałam być letniczką i stałam się mieszkanką tego dziwnego domu? Co roku przyjeżdżaliśmy tutaj na wczasy – długie, prawie dwumiesięczne. Mama robiła syrop z pędów sosny i chyba kaszlałam wtedy mniej. Potem zostawałam jeszcze na wrzesień, bo mama pracowała w szkole i odwiedzała mnie w każdą niedzielę. Ale był już październik nienaturalnie przepalony słońcem, gorący, rudy jak herbata z cytryną.
Spędzałam kolejny miesiąc u obcych ludzi, którzy powoli przestawali być obcy. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że proces ten działa w obie strony i wraz z przyjaźnią dziecka i października, matka i ojciec oddalają się. Dom zabierał mnie w stronę cienia, mnie – samotną Luizę, bohaterkę osobistej bajki, mnie Madzię, mnie dziecko.
Radziejowie przyjmowali letników-kuracjuszy od wielu lat, za rozsądne pieniądze, jak mówiła mama. Nie wiedziałam co to dokładnie znaczyło „rozsądne pieniądze” i ile tych rozsądnych pieniędzy mieli, że mogłam przebywać tu, wśród zapachu suszonego koperku i prania po kilkanaście tygodni. Radziejowie na leczeniu się nie znali, ale mieli dom w mikroklimacie. Mikroklimat był mi potrzebny, a przynajmniej tak twierdzili rodzice. Teraz wiem, że chodziło im o spokój. Kiedy nie mogli sobie ze mną poradzić, ja wyobrażałam sobie, że jestem księżniczką albo poszukiwaczką przygód tutaj na tym letnisku, które mogło być wyspą, a dom pałacem. Znajdował się na skraju lasu w równym rzędzie z innymi, podobnymi do siebie jak rodzeństwo, ale tak samo jak rodzeństwo różnymi, domami. Był murowany w przeciwieństwie do pozostałych, ale prezentował podobny kształt typowy dla letniskowych willi – rozrastał się horyzontalnie i nadbudowywał licznymi nadokiennymi daszkami, które w kontekście całości wyglądały jak geometryczne wybrzuszenia rozsiane przypadkowo po ciele domostwa.
Szarki-Letnisko były kiedyś znanym kurortem, ale kiedy zaczęłam przyjeżdżać, one zaczęły umierać. Tak to czasem jest, że można nie zdążyć, że staje się w obliczu rozpadu. Kiedy o tym myślę, widzę ten okazały drewniany dom w stylu otwockim, stojący niedaleko peronu. Kiedyś pewnie był pełen uroku, ale kiedy ja widziałam go pierwszy raz, z okien i drzwi wysypywała się ciemność, a deski zdawały się płowieć w oczach i uwalniać pył. Bałam się wtedy, że dom za chwilę runie albo zmieni się w chmurę i odleci, zabierając ze sobą kawałek przylegającego do niego lasu, i że zostanie po nim ta ciemność, którą do Szarek-Letniska przywlokłam. Mama mi powtarzała, że jestem ciemna jak tabaka w rogu.
Nie musiałam wyczekiwać mamy, siedząc pod drzwiami sunącego w ciemność domu, nasłuchując jej kroków, by wiedzieć, że zostałam porzucona. Tamtego wieczora, gdy byłam Luizą a jesień wypalała się jak w ogniu, doświadczyłam pewności – pierwszy raz w życiu – oto moi rodzice – maleńka, ale potężna matka i wysoki, ale zamknięty w sobie ojciec porzucili swoją córkę. Nawet jeśli zabraliby mnie do domu lada dzień, stałam się porzuconym dzieckiem na zawsze. Radziejowa opowiadała mi jak jej pracująca w fabryce mama zostawiała ją na całe tygodnie u kuzynostwa i ta nie płakała. Ja też nie płakałam, więc po co Radziejowa to mówiła – nie wiedziałam. Może normalnym byłoby płakać. Każde normalne dziecko płacze za rodzicami. Trzymanie pod dachem, mimo że za rozsądne pieniądze, nienormalnego dziecka musiało być dla Radziejów nie lada wyzwaniem, zwłaszcza, że byli ludźmi praktycznymi.
Czułam las – sosnowy, wilgotny wonny, jak ociera się o moją skórę i jak przywołuje słodkim jak syrop zapachem. Coś budziło się we mnie i chociaż nadal byłam księżniczką noszącą liliowe sukienki, stawałam się też kimś innym, kto zaczyna wsłuchiwać się w ciemność.
– Czemu tu jesteś? – Radziejowa zaskoczyła mnie, wchodząc nagle do salonu. – Nic przecież już nie widać przez okno.
Nie odpowiedziałam, bo właściwie bardzo mało wtedy mówiłam. „Ale nie jest upośledzona?” – usłyszałam kiedyś jak mama pytała lekarza, nerwowo ściskając mnie za rękę, a potem gwałtownie, jakby w nagłym przebudzeniu, wypychając na korytarz. Nie dowiedziałam się wtedy czy jestem upośledzona czy nie, ani co mi właściwie dolega oprócz częstych zapaleń płuc. Ale mama kiedyś powiedziała do mnie w złości: „Ty rzeczywiście jesteś taką debilką co dawniej po wsiach chodziły”. Często przyglądałam się upośledzonym i szukałam podobieństw. Miałam nogi równej długości. Nie wykrzywiałam twarzy. Nie buczałam przy mówieniu. Nie otwierałam ust, przyglądając się światu. Zdawało mi się raczej, że to świat połyka mnie, gdy tylko się zbliżałam. Były więc Szarki-Letnisko z całą tą swoją zielonością i słodyczą i byłam ja – wiejska debilka z miasta, dziecko, które kaszle zamiast mówić, które może być księżniczką, ale nie może być córką. Nie wiedziałam co Radziejowej odpowiedzieć, więc milczałam.
Mój pokój znajdował się na poddaszu – prawie pod rozgrzanym niebem. Gdy tylko temperatura przekraczała dwadzieścia stopni, w środku robiło się nieznośnie duszno. Wspinałam się do niego po stromych, drewnianych schodach, na których już w połowie drogi unosił się zapach suchego i martwego drewna, które jest zupełnym przeciwieństwem lasu pełnego wilgoci. Miałam w zwyczaju otwierać okno na oścież, w nadziei, że martwe zniknie i że w tym dusznym pokoju przestanę czuć się jak w trumnie. Tamtego wieczora, ku mojemu zaskoczeniu, pokój pachniał lasem i wilgocią. Deski, płyty pilśniowe i drewno-sklejki zdawały pęcznieć i oddychać. Czułam na swoim policzku delikatny powiew – jakby drewno szeptało mi do ucha, wydzielając kropelki śliny. Potarłam policzek dłonią, ściągając z jego powierzchni kilka ciężkich kropel. „Mamo...” – wyszeptałam. Krople zalały mi twarz, las wyciągał dłonie po moje włosy. Jestem pewna, że przez noc stały się prawie czarne, chociaż wcześniej były popielate jak spalone słońcem letnie popołudnie.
***
Z samego rana Radziejowa zabierała mnie na zakupy. Uwielbiałam te spacery do centrum miasteczka, które wyglądało jak obrazek z opakowań pierników. Drewniane domki z werandami, ceglane domy poprzecinane belkami niczym w baśniach Andersena. Mieszkańcy malowali płoty i okiennice na zielono i wszystko wyglądało jak las, pachniało sosną i ziemią. Chętnie ustawiałam się w kolejce do pana Bochenka po świeży chleb. Sama bym tego nie wymyśliła, że piekarz może mieć takie nazwisko. Często przekręcałam je specjalnie na „pan Chlebek” i Radziejowa śmiała się, bo miała z panem Bochenkiem jakieś nieporozumienia i wszystko, co mogło go potencjalnie zdenerwować, traktowała jak dobry żart. Piekarnia z cukiernią znajdowały się w starym drewnianym, podłużnym budynku, z wielkimi oknami, które tworzyły okazałą galerię. Na wystawie leżały w koszykach bułki, chleby, na szklanych paterach ciasta i torty zdobione mdłym kremem maślanym, którego resztki dostawałam od sprzedawczyni w małym słoiczku. Tamtego dnia, gdy październik dojrzewał, pan Bochenek pierwszy raz zagaił do mnie:
– W tym tygodniu ktoś przyjeżdża, słyszałem.
– Jakiś letnik, chociaż jest jesień – powiedziałam.
Mężczyzna uśmiechnął się, pochylając w moim kierunku:
– On tu zawsze przyjeżdża na jesień i zimę. Uważaj na niego, dziecko, bo to dziwak.
Pokiwałam głową, dygnęłam i szybkim krokiem udałam się w kierunku targu, zastanawiając się, czy ten „dziwak” jest podobny do mnie i kiedy go poznam.
Radziejowa stała już przy budce z warzywami. Pomyślałam, że ona te Szarki-Letnisko chyba sama stworzyła, bo pasowała do tego miejsca tak, jakby istniała w nim od zawsze, jakby była niezbędną częścią. Zobaczyłam to pierwszy raz. Odkrycie zaniepokoiło mnie, bo najpierw ten las, teraz miasteczko i pani-babcia. Czy to oznacza, że ja też tu wrosnę? – myślałam. Że jak tu się już mieszka, to wszystko widać właśnie tak?
Tamtego dnia pierwszy raz miałam zobaczyć aptekę od środka. Nawet jak się wcześniej trochę podziębiłam, Radziejowa sama szła, mówiąc że się jeszcze bakcyli nałapię. A ja tak bardzo chciałam dowiedzieć się jak wygląda wnętrze tego starego modrzewiowego domu i czy aptekarz Roman ma czarne włosy i wąsy tak, jak to sobie wyobrażałam. Ziemia poruszyła się i przesunęła nas na ulicę Kąpielową, ale to już mnie nie zdziwiło, bo często zdawało mi się, że mam drewniane i niezdolne do chodzenia nogi, ale jakoś zawsze umiałam się przemieszczać. Nieraz nawet nogi te zachowywały się jakby stworzone z plasteliny – uginały się pode mną, pęczniały i opadały z sił. Ale głównie były z drewna, tak jak dzisiaj.
Radziejowa wyciągnęła z torby długą listę i podała aptekarzowi.
– Pani Radziejowa, ale recepty tu nie ma… – młody mężczyzna zawiesił na kobiecie bezradne spojrzenie.
– Panie Romku, tata pana wie, że my zawsze te leki na jesień kupić musimy, a receptę doniesiemy – Radziejowa wbiła w aptekarza oczy, dokładnie pomiędzy brwi. Aptekarz aż je zmarszczył, przetarł wierzchem dłoni w tym miejscu i sapnął. Nie wiedziałam, że Radziejowa ma aż taką moc.
– Dobrze, pani Radziejowa, ale proszę tego po ulicach nie rozgłaszać, że ja takie rzeczy bez recepty wydaję. – aptekarz wyszedł na zaplecze szukać leków, ale chyba bardziej ukryć się przed moją opiekunką, która była dziś bardzo pewna siebie.
Próbowałam dostrzec co było zapisane na tej liście i co to za leki Radziejowie łykają, gdy Szarki-Letnisko połykane są przez jesień i to łapczywie. Pogoda dziś również się zmieniła – rudość i złoto zastąpił delikatny już mrok. Zaczynał siąpić deszcz, a drzewa poruszały się bardziej.
– Co to jest Relanium? – zapytałam. Radziejowa spojrzała na mnie ze zdziwieniem, że oto stojące przed nią stworzenie nie tylko kaszle, ale również mówi.
– Lek na swędzenie – ucięła.
– Kogo coś swędzi?
– Ciebie będzie jak nie zaczniesz się dokładnie myć – powiedziała z uśmiechem jakby zadowolona, że żart się udał. Faktycznie się udał, a ja zaskoczona tym przypływem dobrego humoru u Radziejowej i u siebie samej, zaniechałam dalszych pytań.
Aptekarz przyniósł kilka fiolek tego Relanium na swędzenia i jeszcze coś. Kilka buteleczek Amolu, kompresy, stopery do uszu, węgiel i wapno.
– To dla letnika – powiedziała Radziejowa.
– Ale jest jesień. – rzucił od niechcenia aptekarz.
– To jest Letnik – pani-babcia docisnęła ostatnie słowo tak, że nie miałam wątpliwości. Letnik ma być Letnikiem i jest to jakby imię albo znamię.
Chciałam go zobaczyć. Letnik musiał wyglądać jak Pustelnik z IV części Dziadów, o którym opowiadała mi mama. Musiał mieć taki zielonkawy odcień, ale nie być zielony. Trochę piaskowy, ale nie jak piasek. Jak człowiek, ale inny. Wyobrażałam sobie, że jest kruchy i wiotki. Delikatny, letni. Że jest kłosem zboża.
Padało coraz mocniej. Podwórko naszego domu przestawało istnieć, bo jak pada deszcz, to wiele miejsc przestaje na chwilę ginie. Zastanawiałam się czemu Letnik wybiera właśnie jesień, gdzie na rzecz deszczu istnieć przestają przestrzenie ławeczek, trawników, suchego i gorącego piasku pod stopami, jasnego nieba. Gdzie nie dociera deszcz, gdzie można utrzymać nienaruszoną przez niego przestrzeń? Rozejrzałam się dokoła i zobaczyłam to. Niewysoką, skumulowaną pod sosnami ciemność niespodziewanie suchą, pomimo wilgotności lasu i swojej natury, którą wczoraj odkryłam na poddaszu. Podbiegłam tam, by dotknąć kory drzewa i przekonać się, że deszcz nie zabiera wszystkiego, że są przestrzenie od znikania wolne. Pani-babcia stanęła na placu, wyciągnęła w moją stronę rękę i krzyknęła:
– Więc ty faktycznie tak robisz, dziecko? Faktycznie się boisz deszczu.
Nie bałam się deszczu, tylko znikania.
– Nie boję się deszczu, tylko znikania. – postanowiłam wypowiedzieć swoją myśl głośno. Radziejowa wyciągnęła drugą dłoń. Patrzyłam jak pomimo kapiących na nią kropel, kobieta istniała niezaprzeczalnie, a nawet tworzyła nowe przestrzenie. Poczułam, że chcę iść w kierunku tych dłoni.
– Wejdź do domu. Zadzwonimy do mamy.
Nie chciałam rozmawiać z mamą. Właściwie ja w ogólnie nie chciałam rozmawiać z nikim. Ludzie zazwyczaj mówili rzeczy, które już słyszałam, albo takie bez znaczenia. Wiedziałam na czym polegają pogawędki – uczył mnie tego kiedyś pan pedagog. Uczył mnie mówić „dzień dobry, dziękuję, przepraszam” i pokazywał obrazki, w jakich sytuacjach się tych zwrotów używa.
– Wolę kaszleć niż rozmawiać z mamą – powiedziałam, strząsając w przedpokoju krople deszczu osiadłe na moim płaszczyku.
Radziejowa parsknęła śmiechem, ale ja nie rozumiałam dlaczego. Podała mi do ręki słuchawkę. Koloru masła. Pogładziłam tę słuchawkę po grzbiecie, jakby była zwierzęciem, ale za chwilę ręka odskoczyła gwałtownie, bo dłoń nie napotkała sierści i przestraszyłam się. Zapomniałam, że jest maślana, tłusta od rąk i że zawsze mam ochotę ją ugryźć.
– Madziu, mama czeka.
– Mamo…
– Córcia, jak się masz? Radziejowej nie uciekasz?
– Nie.
– Bo Radziejowa mówi, że się czasem chowasz. Przyjedziemy w niedzielę na rosół i może już do domu wrócisz.
– Nie.
Słuchawka zaczęła wyślizgiwać mi się z ręki, jakby faktycznie była maślana. Spróbowałam ją ugryźć, by mi nie upadła. W ustach poczułam jakby kilka łyżek tłuszczu i zaczęłam kaszleć.
– Magda! Magda! Znowu oskrzela? Albo zaś nerwy.
Radziejowa wyjęła mi słuchawkę z ust i oddaliła mnie ruchem ręki. Poszłam do kuchni po prawdziwe masło, którego niepohamowanie mi się zachciało.
Wiem, że napisano o mnie i o innych takich dzieciach książeczkę. Książeczka, którą mama nazywała broszurką. Tam są wskazania jak ze mną postępować, gdy kładę się na podłodze, albo gdy biegnę, albo gdy krzyczę. To były dobre uczucia, każdy powinien spróbować – pokochać chłód podłogi, gdy złość jest zbyt gorąca, docenić rozpiętość przestrzeni, kiedy ludzie krępują za bardzo. Czy broszurka mówiła coś na ten temat? Próbowałam ją kiedyś zdobyć – dla własnej iluminacji i odkrycia kim jestem. Wyobrażałam sobie, że jest podzielona na księgi, rozdziały i wersety jak Biblia i zaczyna się tak: na początku ból rozdzielił niebo i ziemię a z środka wyszło dziecko.

Wieczorem na poddaszu ciemność wsączyła się w ściany i pościel. Trudno było mi trafić do łóżka i swojego wnętrza. Jak to zrobić bez mamy? Jak to zrobić na własną rękę, by coś dziwnego we mnie nie drażniło, wciąż nie uwierało? Przypomniałam sobie, że jest przecież Relanium na swędzenie, więc i może na to zadziała? Postanowiłam wstać wcześnie, znaleźć tabletki, a potem zaczaić się na siebie samą, schwytać i określić. Taka określona mogłabym przedstawić się Letnikowi i zapytać: A ty kim jesteś?
Następnego ranka Radziejowa poprosiła mnie o pomoc przy myciu okien skutecznie opóźniając moje poszukiwania tabletek na swędzenie. Było jak przed świętami – trwaliśmy w uroczystym i aktywnym napięciu. Podczas porządków wszelkich byłam bardzo dokładna. Mój upór w okiełznywaniu przestrzeni nieraz opóźniał wykonie zadania. Na nieszczęścia szyba w salonie pani-babci uparcie zdawała się przesuwać świat o milimetry a tego nie dało się zetrzeć, usunąć. Trochę bałam się szkła, które mogło dotkliwe zranić, będąc prawie niewidzialnym. Poprzez niewidoczne widzi się lepiej, więc uparcie tarłam w jednym miejscu, które wydawało mi się nieprzejrzyste.
– Tam jest takie szkło, nie doczyścisz – powiedziała Radziejowa. Jej słowa dotarły do mnie o te szklane milimetry spóźnione. Tarłam szybę mechanicznie i miarowo, ale zupełnie bez celu. Nieraz czynności, które wykonywałam działy się niezależnie od mojej woli. Próbowałam oswoić je – tym razem, poprzez głaskanie.
– Tam jest takie szkło, że nie doczyścisz – powtórzyła Radziejowa głośniej. Poczułam złość i zaczęłam krzyczeć, ale krzyk wydobył się z moich ust w postaci pisku.
– To jest obóz pracy, to jest obóz pracy! – piszczałam uderzając pięścią w parapet i strącając doniczkę z zielistką.
– Uspokój się, dziecko! Ty nie wiesz co to jest obóz pracy! – Radziej zbliżył się do mnie, ale zaczęłam wymachiwać rękoma i odstąpił. – My się do tego nie nadajemy, Mario. Niech jej rodzice znajdą specjalistów od tego całego…
– Daj już spokój! I ty też – Radziejowa podniosła głos – Dość! Moja ręka zastygła w powietrzu, a głos z pisku przeszedł w pomruk. Złość kończyła się zazwyczaj tak szybko jak zaczynała. Niewiele z niej rozumiałam.
– Musisz zrozumieć, że nie akceptujemy agresji. Nawet w stosunku do przedmiotów – Radziejowa podała mi ściereczkę i ruchem ręki pokazała, gdzie powinnam ją odłożyć. Wyszłam z pokoju ze słowem agresja w ustach. Było czerwone i palące. Przecież nie byłam agresywna. Trochę nie czułam swoich rąk, denerwowałam się, gdy ktoś zabraniał czegoś ważnego. Jak świat ma wskoczyć na swoje miejsce, gdy ludzie nie dają mu możliwości...
– W książce piszą, że ona nie ma empatii. Nawet matce na starość by szklanki wody nie podała.
– Nie wierzę w to – usłyszałam cichy głos Radziejowej.
– Ale jej rodzice wierzą – powiedział pan-dziadek. – Nic z tym nie zrobisz. Za kilka dni po nią przyjadą i nie będziesz się już tym przejmować. Klimatu w tym roku sporo złapała. Syropków cholernych jej matka chyba litry zdążyła narobić. Wróci do domu, a my zajmiemy się panem Antonim.
– Może już ostatni raz… Ostatni raz…
– Kiedyś to nastąpi – Radziej pogładził żonę po ramieniu.
– Czy nasi letnicy wszyscy tacy muszą być? Inni niż wszyscy. Tomkiewiczowie przecież też specyficzni.
– No, ciągnie swój do swego, Marysiu – mężczyzna się zaśmiał, ale śmiech urwał się gwałtownie. – Nic nie poradzimy. Nic.
– Bochenek dziś już szaleć zaczął. Przy klientach swoje mądrości wygłaszał. Ale on nie rozumie, nie rozumie zupełnie, że pan Antoni to jedyne co mi po ojcu zostało – Radziejowa przetarła palcem miejsce na szybie, które szorowałam.
– To jest gest bez znaczenia, prawda? – ujawniłam swoją obecność, której i tak się pewnie spodziewali, bo pojawiałam się znikąd i potrafiłam z pamięci powtórzyć każde słowo prowadzonej przez gospodarzy rozmowy. Prosili czasem o to i uśmiechali się.
– To gest bez znaczenia, Madziu. Możesz już iść na dwór. Tylko nie oddalaj się za bardzo – Radziejowa wcale nie musiała tego mówić. Miałam trzy stałe trasy, które pokonywałam w precyzyjnie ustalonym czasie. Nikt nie wiedział jednak, że podczas tych spacerów czasoprzestrzeń rozrastała się w każdym niemal kierunku, ponieważ miała naturę kolistą. Uliczki i ścieżki zapętlały się więc we mnie jak kłębek, stawały się miękkie niczym moje nogi i tak pasowaliśmy do siebie – te trasy i ja. Uliczki, chodniki, wille, sosny, psy, nawet żwirowe górki – wszystko to mogło coś znaczyć i przykuwać moją uwagę. Szczególnie lubiłam mech i tak jest do dziś. Bo ma wszystko to, co powinna mieć roślina, ale zarazem nie ma niczego, co powinna mieć roślina. Brak łodygi i liści zastępują tak zwane: łodyżka i listki. Mech ma swoją drugą rzeczywistość, gdzie jest pomniejszoną wersją drzewa, takim pomniejszonym lasem. Jego natura każe obchodzić się z nim czulej i ostrożniej. Nie istnieje samodzielnie, jest wierzchnią warstwą czegoś, co zazwyczaj nie robi wrażenia. Pojawia się jako maleńki świat na dobrze znanym świecie. Widziałam go podobnie już wtedy – gdy wielkim krokami zbliżały się moje trzynaste urodziny, gdy zaczynałam rozumieć, że różnię się od reszty ludzi, że być może jestem upośledzona i że najpewniej nie mam empatii, a moi rodzice trzymają mnie u obcych, bo tak im wygodniej.
***
Szarki-Letnisko to była przedziwna miejscowość. Na dworcu widniał napis: Szarki Letnisko, a na tabliczkach przy niektórych domach: Szarki-Letnisko. Spotkałam się nawet z napisem „Szarki Uzdrowisko”, ale to ostatnie nie mogło być prawdą. Kaszel tam ludziom czasem przechodził, ale poza tym, wiedziałam na własnym przykładzie, nadal pozostawało się trochę dziwnym, niezdrowym. Rozumiałam to coraz bardziej, gdyż sama odkryłam w sobie osobliwą właściwość. Nic mnie przy moim dotychczasowym życiu nie trzymało, za to potrafiłam przyjąć każdy stan skupienia, przechodzić z jednego w drugi, z ciemności w światło, z lęku w spokój. Czasem wystarczyło schować się pod stołem albo położyć na ziemi. Czasem wystarczyło zjeść galaretkę malinową, która wyglądała jak napój, ale miała konsystencję stałą, czasem wystarczyło wziąć do ust zasuszonego prawdziwka i zdziwić się, dlaczego nie wypływa z niego cała wilgotność lasu. Zdziwienie bolało w ciele. Zaciskałam pięści albo rozdrapywałam skórę na wierzchu dłoni, by ten ból z siebie uwolnić.
Lubiłam spacerować po letnisku. Jedna z moich zwyczajowych dróg wychodziła z centrum i prowadziła na peryferie. Peryferie te różniły się znacznie od willowej zabudowy. Stały tam rzędy szeregowych domków, niegdyś kolonia robotnicza pobliskiej kopalni gliny. Mieszkania te (niebędące do końca mieszkaniami, ale też nieprzypominające zwykłych, wolno stojących domów), choć zajęte, wyglądały na zaniedbane – goła cegła, drewniane pomalowane na zielono okna i dach pokryty papą. Ogromna przestrzeń pielęgnująca w sobie pustkę po kopalni gliny, oddzielająca Szarki-Letnisko od Szarek potęgowała chłód, wpuszczała w maleńką przestrzeń wiatr i smutek.
Ale to nie był zwyczajny smutek. Takie domy są smutne jakoś inaczej. Nigdy nie były spełnieniem czyichś marzeń. Niskie, krępe, duszne a jednocześnie zawilgocone; przeznaczone dla najniższej warstwy społecznej, dla jej snów o potędze, dla jej braku snów. Umiałam wyczuć woń domowej produkcji bimbru i ogórków kiszonych jakby to wczoraj dawni właściciele dusili nieiwelką przestrzeń zapachem prostoty i, chyba, agresji. Psy ujadały, blaszane garnki z kaszą brzęczały o wyłożone kamieniami podwórko, wtórował im łańcuch. Psy wyły, ciągnęły uwięź jak swoje wyliniałe ogony. Burek, Azor, Fafik, Kora, Miśka. Suki mnożyły się, rozpadały dwa razy w roku na kilka wychudzonych, zapchlonych części. Kobiety, z obrzękniętymi nogami i palcami dłoni pociętymi jak deski do krojenia, gdzie cieniutkiej nici czerni nie da się niczym zmyć, grzebały wygiętym prętem w piekle kaflowej kuchni. Tym samym prętem były czasem bite, były bite ich dzieci, a nawet pijani mężowie, sama widziałam grubą Zośkę Kucharską, która poganiała swojego męża słowami: „Ino chloć byś chciał, ino chloć!”.
Kilka dni przed przyjazdem Letnika wybrałam trasę prowadzącą w tę stronę. Najpierw letniskowe centrum – wille, sklepiki, ławeczki i park. Oddychałam ciężko z nadmiaru wilgoci. Zdawało mi się, że chromowo-bromowe niebo obniża się i mogłabym prawie dosięgnąć go językiem, jeśli tylko bym podskoczyła. Spodziewałam się, że jest słone. Jak solanki sprzedawane tu w szklanych butelkach. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Szarki-Letnisko straciły uprawnienia uzdrowiskowe, ponieważ nie posiadały własnych kopalin, a woda przez lata była sprowadzana aż z Goczałkowic-Zdroju. Nie wiedziałam, że ta woda nie jest krwią miasteczka i kiedy maczałam w niej język, wdychając jednocześnie słony zapach, wyobrażałam sobie, że krew miejsca i krew człowieka – łączą się we mnie i że zaczynam należeć do krwiobiegu, obejmując całe lasy i ich chłodną zieleń, drewniane wille, ale też te z czerwonej cegły, penetrując całe ich wnętrze, uchodząc przez komin i rozlewając się niewidzialnym, słonym śladem po wszystkich powierzchniach.
Zatrzymałam się przy sklepie pana Bochenka. Witryny opustoszały, a w środku kręciła się tylko pracownica, jasna i puszysta jak drożdżowa bułka. Weszłam do środka znużona słonym, wilgotnym powietrzem. W piekarni musi być przecież bardziej sucho, musi pachnieć mąką. Biel wnętrza zaskakiwała mnie zawsze tak samo, szczególnie w godzinach popołudniowych, gdy pomieszczenia nie wypełniali po brzegi rozmaicie pachnący ludzie. Zdecydowanie wolałam ten brak. Tamtego dnia jednak powietrze białe jak mąka i zapach spieczonego chleba nie sprawiały mi przyjemności. Mój wzrok spoczął na zawieszonym nad drzwiami poczerniałym krzyżu. Stałam tak, z zadartą głową, przez kilka minut, ekspedientka nie mogła mnie już dłużej ignorować.
– Pan Jezus na krzyżu wisi. Podoba ci się krzyż? – zapytała.
– Nie.
– Nie podoba ci się, że Pan Jezus wisi? Nie podoba ci się Pan Jezus?
– Pan Jezus nie robił złych rzeczy, więc podoba mi się – odpowiedziałam. – Tylko stoły wywracał.
– Panie Janku, słyszy pan? – krzyknęła w stronę zaplecza. – Mała letniczka mogłaby sobie z panem o świętych pogadać.
Zza kotary oddzielającej sklep od zaplecza wyłonił się pan Bochenek.
– To krzyż jeszcze po moim dziadku. Był organistą tu, na naszej plebanii. Człowiek oddany kościołowi. Chodzisz ty do kościoła, prawda?
– Tak.
– No, dziewczyno, jak ty widzisz krzyż, to ty niczego już w życiu bać się nie musisz – powiedział głośno. – A na chór chodzisz? Do Bochenkówny? Siostry mojej? Głos ma anielski. Przejdź kiedyś po mszy, śpiewać byś sobie mogła tam przy samych organach. Wiesz gdzie?

Piekarnię opuściłam zmęczona, mimo że byłam tam tylko parę minut. Krzyż jakby wciąż wisiał nade mną – rozpostarty niczym gama dźwięków, ale tylko tych niskich i ciężkich. Zrobiło mi się słabo, poczułam silne szarpnięcie w dole brzucha i jakąś wilgoć. Zaniepokojona pobiegłam w stronę strumyka, który przewodził mi zawsze w drodze porobotniczego osiedla. Julianka wyglądała bardziej jak rdzawa metalowa żyłka wodna przecinająca tkankę lasu. Żłobiła w niej sączącą się ranę i zastygała w suchym strupie brzegów. Zazwyczaj kroczyłam posłusznie, próbując nie wyprzedzać biegu rzeki, być kilka kroków za wrzuconym dla orientacji patykiem, ale tamtego dnia prześcignęłam nurt, dopadłam ruin opuszczonego domku z wapiennych kamieni i usiadłam w najciemniejszym kącie, mimo że jego kolor przypominał ten poczerniały krzyż, który nie spodobał mi się wcale. Uczucie mdlącej ciężkości nasiliło się. Podkurczyłam nogi, wydając z siebie przeciągły jęk. Wilgoć dopadła mnie wreszcie, nie byłam chroniona domem Radziejów, korą drzewa, suchym piaskiem. Zdarłam z siebie rajstopy krępujące wilgotny obieg. „To wychodzi ze mnie” – stwierdziłam przerażona. „Jak to we mnie weszło?!” Rdzawa żyłka jednak wyprzedziła mnie wbrew logice, wysączając się skąpo z samego wnętrza brzucha. Wytarłam mokrawy ślad z mojego uda rajstopami. Bałam się dotknąć wyżej. Otaczające mnie zawilgocone kamienie wapienne potęgowały odczucie chłodu i jesieni, ale tej innej, tej deszczowej i błotnistej. „Wyżej jest jesień” – stwierdziłam decydując się jednak sprawdzić skąd wilgoć dokładnie pochodzi. Na moich palcach pozostał ciemnobrązowy ślad i kilka skręconych jakby w bólu włosów. Wiedziałam co się stało. Mama mi mówiła. Mama. Jutro przyjedzie. Usiądzie na werandzie, wypije fusiastą kawę i zapyta: „To co? Zostajesz jeszcze tydzień?” A ja powiem, że tak. Bo mama i tata zaczynają krępować mnie, zawstydzać. Jak się przed kimś wstydzimy znaczy, że jest obcy, albo staje się obcy. A potem mama da Radziejowej pieniądze w szarawej kopercie, takiej z tych starszych, których nie da się zakleić. Będą rozmawiać co tam dalej z dzieckiem zrobić, bo zaległości w szkole, bo szkoła jest w tym przypadku bez sensu, że coraz więcej ośrodków proponuje internaty dla takich dzieci i że przecież dawniej też takie dzieci były, ale nikt jakoś problemów nie robił, do krawca czy piekarza się na naukę oddało i robił potem taki, nikomu nie zawadzał. Mama, rozmawiając z Radziejami zmieniała sposób mówienia. Wydawało jej się, że ze wszystkimi mieszkańcami wsi trzeba mówić jakby mało rozumieli, więc wchodziła w rolę i posługiwała się niecodziennym dla niej językiem, czasem nawet gwarą. Radziejowie milczeli wtedy i uśmiechali się. Dziś już chyba wiem co ten dobrotliwy uśmiech oznaczał – wybaczał mamie jej brak czułości. Radziejowie byli w jej opinii, dorabiającymi sobie na letnikach prostymi ludźmi, zajętymi sprawami dnia codziennego i nieinteresującymi się niczym poza gospodarstwem domowym i warzywnym ogródkiem.
Wyłożyłam majtki kilkoma chusteczkami higienicznymi, okropnie pomiętymi. Jedna była chyba nawet zużyta. Zastanawiałam się jak to jest – dlaczego to, co wychodzi z człowieka jest takie obrzydliwe? Próbujemy być piękni, ale z naszymi płynami i wydzielinami mamy najwięcej problemu. A potem Letnik powie: zawsze najtrudniej jest w środku.
Psy powitały mnie obwąchiwaniem. Wyczuły. Wyłożone starą kostką i po części zalane betonem podwórka sprawiały wrażenie chłodnych nawet w ciepłe dni. Miśka i Kora podbiegły do furtki wymachując ogonkami. Wrzuciłam im za dwa ciastka od pana Bochenka. Psy obwąchały je i odsunęły się. Małe okręgi z wymalowanymi lukrem różyczkami leżały bezradnie na betonie.
***
Mama i tata przyjechali na cały weekend. Oprócz ubrań przywieźli również kilka paczek podpasek. Schowałam je pod łóżko w nadziei, że kolejna nie będzie potrzebna i krwawienie się skończy. Las za domem zatrzymał się jakby wystraszony, a październik osiągnął stan głębi. Rodzice próbowali cieszyć się z przemiany, która we mnie zaszła, ale dystans, który nas dzielił właściwie uniemożliwiał współodczuwanie. Bolał mnie brzuch.
Dojrzewanie przychodzi niespodziewanie. Jak pukanie do drzwi w późne, październikowe popołudnie, gdy złote są już tylko pierścionki, oczy i krawędzie filiżanek dla gości. Wtórował temu herbaciany odcień odświętnego obrusu, który Radziejowa kładła tylko dla gości. Zawsze wtedy mówiła: Moja matka dostała od pani Róży. Porządny, na szydełku robiony cały.
– Kto tam puka? – Radziej podniósł głowę znad herbaty.
– Nie wiem. Gościa mamy dopiero na poniedziałek.
Radziejowa wstała powoli, zabierając przy okazji moim rodzicom puste talerzyki po serniku. Ja grzebałam jak zawsze w cieście, ugniatając ser widelcem, potem burząc ustanowiony porządek, układając, burząc i tak ciągle. Usłyszałam brzdęk wrzucanych do zlewu naczyń, kilka powolnych kroków i zgrzyt otwieranego zamka.
– Panie Antoni, mój ci Boże! – kobieta wydała z siebie odgłos graniczący z krzykiem. – Panie Antoni, to pan dziś? Ja nie miałam informacji. Proszę, proszę… Marku, Marku, przeproś gości – zawołała – Pan Antoni przyjechał.
Rodzice wstali z krzeseł, zapewniając, że i tak już się nasiedzieli i pora wracać do domu.
– Po dziecko przyjedziemy w przyszłym tygodniu, bo teraz to i tak bieganina przed świętem, groby trzeba pomyć. No, panie Radziej, Magdę prosimy na za tydzień do wyjazdu przygotować, tych syropów nie zapomnieć jeśli można.
Wszystko skończyło się nagle. Rodzice pożegnali się ze mną i Radziejami, pozdrowili w przelocie stojącego w ganku człowieka i odjechali. Nie wiedziałam jak szybko minął ten czas, bo grzebanie w serowej brei oddzielało mnie od rzeczywistości, ale pomiędzy zębami widelca dostrzec można było jeszcze dość spore drobinki, a przecież chodziło o to, by całkowicie je zlikwidować, tworząc z sera gładki krem. Kilka minut, tylko tyle musiało trwać to pożegnanie – z rodzicami, pełnym napięcia oczekiwaniem na Letnika, bo oto przybył – niespodziewanie, nieuroczyście, nieuchwytnie. Cień w ganku, kilka rozmytych ruchów, szyba. Tyle go widziałam tamtego wieczoru.
***
Poniedziałek miał być typowy – ja i Radziejowa na zakupach, spacer po Letnisku. Lubiłam porządek rzeczy, sprawdzone miejsca i ludzi. Ale nawet otwarcie powiek tamtego dnia odbyło się inaczej. Miałam wrażenie, że widzę je od wewnątrz – były wręcz ażurowe. Światło przebijało przez nie uparcie, malowało się koronkowym deseniem we wnętrzu mojej głowy. A potem dostrzegłam, że to jeszcze sen. Że koronka zatyka mi usta i nie mogę się odezwać a jej herbaciana barwa zlewa się z moimi włosami i robię się spójna z podłożem, na którym leżę i jest to stół w salonie Radziejów. Obrus, który dostała matka Radziejowej zakrywa mnie, chwieją się na mnie filiżanki i talerzyki, cukier zasypuje mi oczy i łaskocze w nos. Obudziłam się leżąc na podłodze, koło okna z twarzą niemal całkowicie zawinięta w firankę.
Na małe zakupy miałam iść sama. Bochenek, warzywniak, papierniczy. Samotność nigdy nie była trudna, ale w dzień, w którym miałam poznać Letnika wydawała się być informacją – ten człowiek nie jest dla ciebie jak każdy zresztą, ale ten w szczególności. I czarny krzyż, który ujawnił się przede mną w piekarni. I głosy anielskie, organistka i paczka podpasek pod łóżkiem. Jesień dopełniła się.
Wychodząc, próbowałam zorientować się, które okno należy teraz do Letnika, ale żadne nie nosiło śladów zmiany. Wiadomo, że każdy inaczej traktuje okna. Zasuwa albo rozsuwa zasłony, szczelnie lub nie. Czasem używa firankę. Zastawia parapet albo ogołaca go z przedmiotów. Widać po oknach, gdy pokój zmienia właściciela. Przysadzisty dom Radziejów miał okna duże i przejrzyste. Doskonale znałam każde z nich i nie widziałam jeszcze żadnego letnika, który nie wpłynąłby na ich wygląd, choćby odrobinę. Ale tym razem nic, żadnej oznaki. Zaskoczyło mnie to, ale nie rozczarowało. Skoro letnik przyjeżdża na jesień, to i te okna mogłay oznaczać jakąś tajemnicę.
Postanowiłam go poszukać, Letnika, żeby przekonać się czy pan Bochenek miał rację. Radziejowie byli nieuchwytni, ciągle gdzieś wychodzili. Raz jedno raz drugie przebywało w którymś z pokoi, znikali na chwilę i pojawiali się w zupełnie nierozsądnych miejscach domu – kącikach, piwniczkach, pod schodami. Jakby buszowali, jakby czegoś ciągle szukali. Nabrałam pewności, że Letnik nie został ulokowany w żadnym z pokoi przeznaczonych dla wypoczywających. W części zamieszkanej przez Radziejów również go nie było. Pomyślałam o tej dziwnej przybudówce z tyłu domu, która mogła być kiedyś czymś z rodzaju ogrodu zimowego, ale szkło znajdowało się tylko przy suficie – wielokolorowe. Niebieskie, czerwone, żółte i zielone szybki wsparte były poniżej ciemnym drewnem wykończonym deską z ażurowym wzorem. Pokoik posiadał jedno okienko po prawej stronie i drzwiczki po lewej. Radziejowie nigdy mnie tam nie wpuszczali, ale raz słyszałam jak mówili, że strasznie duszno i że nawet wywietrzyć się dobrze nie da.
Podeszłam pod przybudówkę i zaczęłam nasłuchiwać. W środku ktoś poruszał się jakby wśród papieru, coś szeleściło, gniotło się, szurało. Zajrzałam przez lekko uchylone okno i zobaczyłam jak kolorowe szkiełka rzucały światło na pokrytą drewnianymi panelami ścianę. Szybko dostrzegłam, że w kącie pokoju poruszał się człowiek, przygarbiony i szary. Próbował rozpakować z papieru jakieś przedmioty. Zepchnięty w kąt przez mnogość rzeczy, nie umiał się z tej szarości wyplątać. Albo nie chciał. Kolorowe światełka nie dosięgały go, jakby nieczułe na ruch i szelest. Chciałam to zrozumieć, ale na próżno, więc wycofałam się i pobiegłam w stronę centrum letniska przekonana, że przybudówka nie była częścią domu, tylko miejscem osobnym.

Pan Bochenek powitał mnie jeszcze bardziej serdecznie niż poprzednio. Wyszedł zza lady, by podać kilka kartek zapisanych drobnym drukiem.
– To gazetka wydawana przez naszą parafię. Są tu, o zobacz, obrazki święte. Możesz powycinać. A tu, o – godziny prób chóru. Już siostrze powiedziałem, że mam tu taką rezolutną dziewczynę.
Oczy pana Bochenka zrobiły się jaśniejsze, łatwe do odczytania nawet dla mnie, chociaż zazwyczaj nie koncentrowałam się na oczach. Płoszyły mnie, denerwowały, czułam się zniewolona.
Pan Bochenek uśmiechał się i prawie podskakiwał. Jego ruchy zagarniały maleńką przestrzeń między mną a nim, jakby naturalnym było, że dziecko nie musi mieć jej zbyt wiele. Nie mogłam nadziwić się tej przemianie, która niepokoiła mnie jak wszystko co nowe.
– I jak tam, gość przyjechał? – pan Bochenek zmienił temat.
– Tak, wczoraj.
Oczy piekarza zwężyły się i wtedy odkryłam, że słowa „zwężać się” i „wąż” posiadają jakąś cechę wspólną, która objawiła się przez ten ułamek sekundy.
– Nie lubi pan Letnika?
– Ha! Dziecko, ty nie wiesz jeszcze wielu rzeczy. Nie wiesz, że tacy ludzie jak on mają w sobie pewne… pewne zło. Idź, idź dziewczyno, bo ci Radziejowa jeść nie da. I na próbę jutro przyleć.
Myślałam o śpiewaniu w chórze, o sklepieniu kościoła i o wężu. Jeden taki wąż namalowany był na suficie, niedaleko chóru właśnie. Były też anioły, ale trójwymiarowe, rzeźbione. I one tego węża otaczały. Wąż oplatał drzewo, a obok stała kobieta, całkiem naga. Również była namalowana. Gdyby cały kościół miał ożyć, to ona i wąż ożyliby ostatni. Najpierw musieliby uwypuklić się, nabrać kształtu, materii. Jezus, święci, anioły – oni wszyscy posiadali już namacalne ciała. Pomyślałam, że ktoś bardzo bał się węża i kobiety, że ich tak uwięził.

II
Uwielbiał spacery. Chodził powoli, często przystawał, rozglądał się, łapał oddech. Nie przeszkadzało mi to w towarzyszeniu mu. Byłam jak cień – kiedy Letnik się zatrzymywał, ja również, kiedy siadał na ławeczce albo pniu, ja robiłam to samo. Zaczęło się już pierwszego dnia jego pobytu, gdy wróciłam z próby chóru. Letnik wyszedł na spacer, a w jego ruchach zobaczyłam, że jest dzieckiem – trochę nieporadnym, ale pełnym entuzjazmu. Jego ciało nie chciało i pragnęło pozwolić mu na wędrówkę. Kroki stawiał ostrożnie, ale z przekonaniem – jak roczniak, który niedawno nauczył się chodzić. Lubiłam maleńkie dzieci, bo niewiele różniły się od zwierzątek. Letnik trochę węszył, jak zwierzątko, jak dziecko – wyciągał głowę w kierunku koron drzew, rozgniatał w palcach liście, po czym przytykał dłoń do twarzy i wciągał jesiennie zmieniony zapach swojej skóry. Byłam przekonana, że rozumie z letniska znacznie więcej niż ja. Postanowiłam więc za nim podążać. Nie było to trudne, bo miał w sobie delikatną, nienarzucająca się jasność, która prowadziła mnie prosto w czułość, której dotąd nie znałam.
Na przybudówkę, w której mieszkał, mówił: pokoik. Pieszczotliwie jak na dziecko albo zwierzątko.
Zostawiłem ci jabłuszko w Pokoiku.
Znaliśmy się krótko, a już składaliśmy sobie dary. Owoce, wstążeczki, kolorowe papierki. To, co dostałam od niego materialne, nieorganiczne i trwałe, zbierałam do niebieskiego pudełka po herbacie. Skamieliny, zakładka do książki, kieszonkowy tomik wierszy Stachury, płaski rzeczny kamień, łabędź z origami i łyżka bez trzonka (zastanawiałam się, czy nadal jest łyżką). Kiedy siedziałam w kościele na próbach chóru, próbowałam sobie przypomnieć, czy Letnik ma zapach, jak inni ludzie. Chyba nie miał. Wbiłam więc nos w łyżkę, by połączyć Letnika z jakimkolwiek zapachem i od tamtej chwili pachniał jak ziemia, w której tą łyżką kopałam. I jak srebro.
***
Staliśmy jak zazwyczaj, w milczeniu. Budynek hotelu Laura był ogromny. Chciałam powiedzieć, że przypomina trochę szwajcarskie wille, które widziałam w prospekcie reklamowym, ale nie umiałam przerwać. To było coś nowego – milczeć razem, w niemym dialogu.
– Żyją chwilą, ci wszyscy ludzie tu – odezwał się jako pierwszy – Nie wiedzą pewnie, że był tu sad, który mnie karmił.
– Duży był?
– Wielgachny! Latem i jesienią chodziliśmy z koszami na jabłuszka. A potem mama robiła konfitury. Cały rok się jadło. I śliwki, całe gałęzie. Czereśnie, wiśnie. Ale to szło po kolei – najpierw czereśnie, potem wiśnie, śliwki, jabłka, gruszki. Odmierzałem tym czas.
– Wydaje się to słuszne – powiedziałam, próbując dojrzeć pozostałości sadu. Były wszędzie, wciśnięte „pomiędzy”, przyczajone. Skarłowaciałe owocowe drzewka, te ładniejsze zamknięte w rabatach, otoczone wapiennymi kamieniami. Nie rosły obok siebie. Przerzedzone i jesienne.
– Nie mogą się dotknąć – powiedziałam zatrwożona.
– A dotykały się. Trudno było odróżnić, gdzie się kończyło jedno, a zaczynało drugie. Z mamusią i tatusiem na koc tu przyjeżdżaliśmy.
„Mamusia i tatuś”, brzmiało to tak dziwnie w ustach staruszka. Mamusia i tatuś, pokoik, jabłuszka.
– Czy pan jest wciąż dzieckiem? – zapytałam przekonana, że nie może paść inna odpowiedź niż twierdząca.
– Zawsze będę dzieckiem, bo potem nie było już życia, tylko przemykanie się. Albo wciskanie w kąty, siedzenie w zakamarkach. Najtrudniej jest w środku.
– W środku czego?
Letnik tylko się uśmiechnął. A był to ten rodzaj uśmiechu, który musiał mi wystarczyć. Często tak robił – przestawał mówić i uśmiechał się. Uśmiech ten miał w sobie coś ze słów: już przebaczyłem. Słowo przebaczam miało kolor pszenicy, było jasne i dobre, inne niż wybaczam, które przez w na samym początku wyglądało na ciemne i ciężkie. Przebaczam unosiło się nad nami niepewne, nieśmiałe i chyba nie do końca prawdziwe. Sporo słów, tych wypowiedzianych lub nie, pozostawało obok, na przykład endometrium, topola osika, przepraszam, relanium. Pierwsze poznałam, gdy zwierzyłam się Letnikowi z krwawienia. Wytłumaczył mi wtedy dokładnie jak do tego doszło. Letnik znał się na wnętrznościach. Kiedyś było mu to potrzebne do pracy.
Topola osika nauczyła mnie żartować i głośno się śmiać bez poczucia zawstydzenia.
– A to jest topola osika. – Letnik wskazał na smukłe, niewielkie drzewo.
– Co osika? – zapytałam szczerząc zęby.
Staruszek roześmiał się głośno.
– Ciebie!
Nie wiedział, że ten głupi żarcik był pierwszym, który uwolniłam. Podobnie jak przepraszam. Ale wtedy nikt się nie śmiał. Wtedy Letnik płakał. Był wieczór, siedzieliśmy w salonie i oglądaliśmy jakiś stary album. Pani-babcia była bardzo poważna, pan-dziadek milczący, a Letnikowi oczy zachodziły mgłą i wydawał się wtedy trochę mniej jasny, mniej iskrzący. Nie wiedziałam, co było takiego wyjątkowego w tych szarych i brązowych zdjęciach, że wymagały takiego skupienia i pogrzebowego nastroju, zwłaszcza, że zdjęć tych było tyle, co kot napłakał. Sądziłam, że dla takiej ilości nie ma sensu zakładać albumu.
– O, Róża. Słabo ją widać. Wtedy miała nieco więcej lat od Magdy. Tata opowiadał, że kiedyś ją gęś na naszym podwórku pokąsała. Osobliwe wspomnienie.
Zachichotałam. Wizja gęsi goniącej szczuplutką panienkę ze zdjęcia rozbawiła mnie, ale, uparcie, nikt się nie śmiał.
– Panie Antoni, to zdjęcie tata mój lubił najbardziej. Wszyscy tu jesteście.
Patrzyłam na brązowo-żółtawe postacie i za nic nie mogłam doliczyć się Letnika, jego mamusi i tatusia, małego braciszka, o którym mówił, że gadał więcej niż Polskie Radio. Dostrzegłam tam dwie dorosłe osoby, dwie starsze i tylko jedno dziecko. Letnik zauważył moje zakłopotanie.
– To moja mamusia, Róża. Mały Henryk jest w jej brzuchu, widzisz? Mama nosi taką luźną sukienkę.
– Endometrium… – wyszeptałam, wyobrażając sobie małego braciszka Letnika, który leży wtulony we wnętrze swojej mamy.
– Tu tatuś. Stoimy obok altanki, tej na skwerze. I ja, już dość wyrośnięty. – Letnik przełknął ślinę, albo łzy, bo wydawało mi się, że on płacze do środka. – Dalej moi dziadkowie – Lejb i Frajgla…
– Ale głupie imiona. – zaśmiałam się. Dopiero się tego przecież nauczyłam. Ale to nie był dobry żart, nikt się do mojego chichotu nie przyłączył. Radziejowie rzucili mi spojrzenie, które skojarzyło mi się ze stalowo-niebieskim słowem nienawistny. Nie chodziło jednak o to. Tak się dzieje, gdy spojrzenie wyprzedzi myśl, gdy odłączy się od tego, co zamierzamy lub w co wierzymy. Radziejowa wyprostowała się powoli:
– Mieszkali w pobliżu ludzie o takich imionach. Różnych imionach. Teraz ich nie ma. Te imiona i te twarze przychodzą do nas, nawiedzają nas.
– Mnie nic nie nawiedza – powiedziałam niepewnie, bo przecież jakaś ciemność wsączyła i wysączyła się ze mnie. Czy Lejb i Frajgla byli źli? Czy to możliwe? Oni zrobili Letnikowi coś złego? O tym mówił piekarz?
Letnik wyjął z rękawa chusteczkę i przetarł nią oczy. Jego płacz wydostał się na zewnątrz. Ten widok całkowicie mnie zaskoczył. Starsi ludzie są jak dzieci, ale że płaczą, nie wiedziałam.
– Przepraszam – wyszeptałam.
– Nic się nie stało, Madziu, dziecko – Letnik przycisnął zdjęcie rękoma, jakby miało wyfrunąć z albumu.
***
Hotel Laura był nowoczesny. Jedyne takie miejsce tutaj i może dlatego na uboczu. Pierwszy raz widziałam kort tenisowy i takich ludzi, bardziej odświętnych i poważniejszych nawet od moich rodziców. Letnik również był odświętny i poważny, chmurny. Pasowałby do tego hotelu, ale mieszkał w Pokoiku i jadł zupę z Radziejami, nawet kartoflankę, która była ohydna. I chodził na spacery na porobotnicze osiedle razem ze mną. Psy go lubiły a mnie nie przeszkadzał.
– Wejdźmy do restauracji – Letnik rozpromienił się.
Byłam zachwycona tym pomysłem. Nigdy wcześniej nie jadłam w takim miejscu, rodzice oszczędzali na wszystkim, oddawali mnie na letnisko za rozsądne pieniądze i myłam się w misce, bo Radziejowie nie mieli sprawnej kanalizacji.
Przez hol i recepcję wyłożone modną boazerią, czułabym się jak we wnętrzu drzewa, gdyby nie lśniąca podłoga w pałacowym stylu. Wyglądało to dziwnie i nie byłam wcale pewna czy szwajcarsko. Letnik uprzejmie i swobodnie przywitał się z pracownikiem hotelu jak stały bywalec takich miejsc, nie onieśmielony ścianami i podłogą. Tu wszystko było inne niż to, co znałam, szczególnie do czego przywykło się u Radziejów, w piekarni czy skromnym kościele, nie mówiąc już o podwórkach psów czy rdzawej Juliance.
Hotelowa restauracja bardziej niż jedzeniem pachniała nowością, nowością taką jak zresztą cała pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych. Miałam nawet lalkę, która pachniała podobnie – czymś, czego nazwać jeszcze nie umiałam. Dziś nazywam to kapitalizmem. Moja Barbie Syrenka towarzyszyła mi na letnisku, ale tamtego sezonu czułam, że już za późno na wspólną zabawę w Juliance; czułam, że porzucam na zawsze rybi, niepłodny ogon i staję się kobietą.
Siedzieliśmy w restauracji czekając na naleśniki z dżemem i serem. Podawali po trzy. Letnik przestudiował menu uważnie i zaproponował, że jednym się wymienimy. By mieć pełen ogląd, ale pozostawiając sobie mimo wszystko przyjemność z ulubionego smaku.
Kiedyś była tu jedna kawiarnia tylko – powiedział, odwracając się delikatnie do tyłu – o tam, dalej, na ulicy Hrabiny. Miała duże okna i werandę. Jeździły jeszcze dorożki dla letników. Mama i tata zabierali nas na takie przejażdżki, które zawsze kończyły się w kawiarni. Jedliśmy szarlotkę. Jabłka mają w sobie coś magicznego.
– Tak! – prawie wykrzyknęłam. – Właśnie tak jest.
– Co tu jeszcze było jak był pan mały? – zapytałam ośmielona.
– To co teraz, ale inne. Drewniane, ciepłe i surowe. Pierwsze. Kawiarnia, kościół, wille, sklep, amfiteatr, kąpielisko wydrążone w piasku, nie to co teraz. Wylane betonem nie podoba mi się.
– Mnie też nie.
Hotel uwodził mnie namiastką luksusu, ale jeszcze bardziej interesowały mnie dawne Szarki – ta ich przedziwna atmosfera, sady i domki, o których opowiadał Letnik.
– Każda szanująca się rodzina z pobliskiego Wyszowa musiała mieć tu dom letniskowy. Różne to były domy – od maleńkich wręcz altanek po wille. Tatuś odkładał pieniądze i mieliśmy budować, tam za laskiem, niedaleko torów. Póki domu nie było, przyjeżdżaliśmy do Radziejów. Mamusia się ze starą Radziejową bardzo lubiły. To była kiedyś zamożna rodzina, jak moja. Oczytana. Teraz u nich biednie. Ale ja tu zawsze muszę wracać. Mamusia i tatuś kazali tu być, więc jestem.
To, że Letnik był dzieckiem, nie ulegało wątpliwości, nie sądziłam jednak, że rodzicom można być posłusznym nawet po ich śmierci. Letnik był grzecznym dzieckiem. Ja nie zmierzałam.
Naszemu podwieczorkowi przyglądała się niska blondynka w średnim wieku, nadstawiając uszu zza baru tak, by nie uronić żadnego słowa wypowiedzianego przez Letnika.
– Ta pani podsłuchuje.
– Pewnie myśli o skarbie – powiedział Letnik z uśmiechem.
– Jakim skarbie?! – zareagowałam żywo.
– Pani myśli, że Radziejowie mają skarb, który dali im moi rodzice. Że jest tam złoto i brylanty.
– Ale gdyby Radziejowie mieli skarb, to nie musiałabym myć się w misce… Ani oni. I nie jedlibyśmy kartoflanki.
– Pani myśli, że oni ukrywają skarb. Niektórzy stąd tak myślą. A to jest Anka Kujawiak, córka tamtych Kujwiaków spod lasu. Radziejom kiedyś psa otruli.
W takich miasteczkach nawet w miejscu luksusowym pracują miejscowi. Pałacowe wnętrza średnio pasowały mi do Anki Kujawiak, której nazwisko już przecież nie raz słyszałam z ust pani-babci. Jej brat pił denaturat, awanturował się, letników odstraszał. Nikt nie chciał wynajmować obok nich, ani oni nikomu już wynajmować nie mogli, kiedy się Kujawiak tak rozpił. Chodził po drodze i nie raz się wywrócił łbem na asfalt, że to cud, że przeżył. Tacy jednak mają faktycznie szczęście, są dobrze zakonserwowani.
– Wiesz, Asiu, Stary Radziej nie chciał skarbu, nawet jak moi rodzie chcieli mu taki mały ofiarować. Nie chciał. A może chciał, pewnie chciał, ale nie wziął. A może wziął. Może wziął trochę. To nic, bo oni dali mi to letnisko na własność… Radziejowie. I całe życie na własność.
Starego stać na więcej niż tylko naleśniki – usłyszałam jak Anka szepcze pod nosem, mijając nas z tacą.
Letnik podniósł do góry brew i mrugnął do mnie porozumiewawczo.
– Damy Ance duży napiwek.
Podszedł do kobiety, położył kilka banknotów na tacy i powiedział:
– Ze skarbu trochę zabrałem.
Anka zrobiła duże oczy i wyglądała przy tym tak śmiesznie, że moje kąciki ust, szczególnie prawy, same podniosły mi się do góry, ale nie tak jak przy żartach. Poznałam ironię i polubiłam ją.

Z Letnikiem było inaczej niż ze wszystkimi. Smutno i wesoło. Oczy miał wesołe, ale spojrzenie smutne. Ledwo chodził, ale dużo spacerował. Był dobry dla psów. Umiał wszystko wytłumaczyć, nawet jak go o Relanium zapytałam. Czasem nie mógł spać. Nie mógł już od wielu lat, nie pomogło przeniesienie do Pokoiku, gdzie bawił się jako dziecko. Wytrzymywał duchotę i ciszę. Wytrzymywał ze mną. Mówił: Jesteś obcym dzieckiem jak ja, chociaż się znaliśmy. Tak, znaliśmy się.
Wśród drewna, sosen, coraz mniej intensywnego zapachu koperku i prania, sadu, w obliczu dojrzewania, starości, krzyża, skarbu i sieroctwa byliśmy przyjaciółmi.
***
Rodzice przyjechali w niedzielę z rana. Miałam cały dzień ściśnięte usta. Nie chciałam, by poznali Letnika, by opowiedział im o swoich mamusi i tatusiu, o sadzie, o tym, jak został dziesiątki lat temu Letnikiem, i że długo był Letnikiem sam, tak jak ja. Nie chciałam, by to wszystko wypowiedział, więc zaciskałam mocno usta jakby za niego. I on niczego nie wyjawił. Był uprzejmy, ale skryty, jakby wiedział, że rodzice nie zrozumieją, o co chodzi w zależności dziecka i uzdrowiska. Bo uzdrowienia przychodzą jedno po drugim: truskawki, wiśnie, a w końcu jabłka. Na terenie hotelu Laura było jeszcze kilka czerwonych, ale ich czerwień zmierzała ku brązowieniu, więc tych już nie zbieraliśmy. Pozwoliliśmy im umrzeć i przemienić się, przegnić, zasiedlić glebę. Kiedy malutkie dziecko się skaleczy, krew jest truskawkowa, jasna i chyba nawet słodka. Dorośli pochylają się nad zranioną skórką i mówią: ojej, biedaćtwo, zia chwilkę psiestanie. Potem krew robi się ciemniejsza, cierpka. Wtedy dorośli ją ignorują albo kwitują: nie becz, nic się nie stało. A gdy krew przybiera barwę rdzawą i wypływa spomiędzy ud, rodzice nie mówią nic. Nie ma już rodziców. Letnik nie miał pojęcia, co myślę o krwi, ale nie musiał mieć. On umiał operować kobiety. Ale o tym też nie chciałam, by rodzice wiedzieli. Bo wtedy zrobiliby się dla niego jeszcze milsi, pytali o zdanie, opowiadali o sąsiadce, której wycięli, i czy musieli wyciąć, i że pewnie jeśli Letnik zajrzałby do środka, to niczego nie trzeba by było wycinać. Bo niektórzy lekarze to nie wiedzą, dobrze, że poznali dziś takiego, co się zna, to zawsze ktoś, kogo można zapytać o radę, powołać się. Ostatnie czego chciałam to aby zagarnęli Letnika w przestrzeń, gdzie oddycha się i rozmawia tylko dla codziennego pożytku, za rozsądne pieniądze, bo tak trzeba.
– Dziś posłuchamy jak Madzia śpiewa – powiedziała Radziejowa. – Organisty siostra ją trochę uczyła. Madziu, idziesz dziś na chór w czasie mszy?
– Nie ćwiczyłam.
– Ale na mszę iść trzeba, to obowiązek nas, chrześcijan – powiedziała mama tonem takim jak wtedy, gdy zabrała mi paczkę ciastek i połowę oddała mojemu kuzynowi, mówiąc, że Bóg rozkazał się dzielić.
Letnik nie chciał pójść. Tłumaczył, że woli wieczorne msze i wtedy pewnie odwiedzi kościół, ale mama nie dawała za wygraną. Szczebiotała, że będzie wspaniale iść razem, że dzień słoneczny, a pan doktor pewnie chętnie posłucha tego nowego i ponoć sympatycznego księdza. Bochenkowa mówiła przecież, że przeniesiono go z samych Katowic, specjalnie tu, bo zaczął chorować, a jak wiadomo, lasy sosnowe leczą ze wszystkiego. Letnik nie miał wyjścia. Czasem wciąż widzę swoją matkę, jak rośnie a ludzie wokół niej kurczą się.

Bochenek szedł po rękę ze swoją siostrą. Byli królewską parą, Adamem i Ewą od jednego Ojca, a kościół był rajem, do którego wkracza się inaczej niż to sobie wyobrażałam. Zamiast nagości jest mnogość – zegarki, sznurówki, pierścionki, paski. Zamiast wypędzenia i wstydu – pycha. Tak mi się wówczas wydawało, bo grzesznicy mieli głowy podniesione wysoko i z wysokości wołali do siebie chłodnym spojrzeniem. Kiedy tak szli – rodzeństwo Bochenków, przez chwilę jaśni jak chleb i hostia, poczułam niepokój. Mężczyzna odwrócił się gwałtownie i zmierzył Letnika tym samym spojrzeniem, które dostrzegłam wtedy w cukierni, a którego wówczas nie rozumiałam. Ciemność zajęła miejsce światła. I zobaczyłam łagodność człowieka, która ugina się pod ciężarem niechęci. I zobaczyłam zło, które triumfuje. Letnik odwrócił wzrok, zgarbił się i przetarł czoło drżącą ręką. Chciałam biec do niego, ale zapędzona do wejścia utknęłam między ciałami w swoim ciele z waty i wiatru. Jestem pewna, że usłyszałam mowę węża skierowaną ku Letnikowi:
– Szzzzyd, Szzzzyd!
Kobieta z fresku chciała uwypuklić się we mnie, przejąć kontrolę nad bezwładnym, niesionym przez tłum ciałem, stanąć pomiędzy światłem a ciemnością, ostatecznie je rozdzielić, bo przecież dobro i zło nie są względne. Bo nie można być słodkim jak krem i jasnym jak chleb gdy się używa języka, który rani. Kobieta z fresku chciała wypowiedzieć Słowo, stać się ciałem silnym i niosącym pokrzepienie. Gdy dotarła do mnie, umiałam wyszeptać „Letnik”, przeciwstawić się tłumowi i odzyskać pełne czucie w nogach bez szczypania się, bez drapania. Idąc, nauczyłam się modlić: Panie dobry jak chleb, Panie węży i niewiast, Panie pulchnych aniołów z gipsowymi twarzami, słodki Panie, nie wiem gdzie teraz jesteś, może utknąłeś w tym tłumie i nie możesz się ruszyć, zupełnie tak jak ja przed chwilą, może nigdy się nie poruszasz... Dziś czuję, że trzeba wybrać – mój Letnik albo ty. Wybieram jego. Człowieka.
Siedział niemal skulony, z oczyma utkwionymi w swoje dłonie. Były puste i pomarszczone. Wyjęłam z kieszeni jabłuszko i ułożyłam je w tej maleńkiej przestrzeni jak w kołysce. Coś się przecież zrodziło. Chciałam, żeby wiedział.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz